wtorek, 11 listopada 2008

Góry Stołowe - Szczeliniec Wielki i Błędne Skały (8-9 listopada 2008)

To już zapewne ostatni górski wypad w tym roku. Listopad, jak to listopad - lubi być kapryśny, ale wierzymy, że jego długi weekend będzie ładny. Dlatego też rezerwujemy noclegi w Ośrodku Wypoczynkowym "Szczeliniec" w Karłowie i ruszamy z samego rana. Niestety, w dniu wyjazdy zastaje nas fatalna pogoda (mgła ogranicza widoczność do kilkunastu metrów), dlatego też udajemy się do Nachodu na zakupy. W drodze powrotnej kusi nas jednak wizja zwiedzenia Błędnych Skał, dlatego też zatrzymujemy się na parkingu znajdującym się u podnóża tego skalnego labiryntu i udajemy pośpiesznie do góry. Z każdym metrem wysokości widoczność jest słabsza, a my marzniemy coraz bardziej. Udaje nam się dotrzeć tylko początku Błędnych Skał, bo szkoda, by to miejsce zwiedzać we mgle i mroku. Robimy kilka zdjęć i postanawiamy wrócić tu jutro, mając nadzieję na piękną pogodę. Kiedy dochodzimy do parkingu jest już prawie ciemno. Nie ma się w sumie czemu dziwić - przecież jest już prawie połowa listopada.

Następnego dnia wita nas piękna pogoda, zero chmurek, a na niebie lśni piękne słoneczko. Wkładamy więc cieńsze kurtki i ruszamy zdobywać Szczeliniec, na który żółty szlak rozpoczyna się nieopodal naszego ośrodka. Na to małe wzniesienie (919 m n.p.m.) prowadzą 664 kamienne schodki. Co prawda od 31 października szlak jest już zamknięty, ale my ryzykujemy i idziemy na własną odpowiedzialność. Na szczęście góra nie jest jeszcze tak bardzo oblodzona, ale w jej labiryntach panuje już mroźna temperatura. Pierwszym etapem naszej wędrówki jest Schronisko PTTK z punktem widokowym na Pasterkę, zalew w Radkowie i Karkonosze. Naprzeciwko niego znajduje się wmurowana tablica ku czci Franza Pabla, sołtysa Karłowa i pomysłodawcy zagospodarowania Szczelińca Wielkiego.

Tuż za schroniskiem znajduje się wejście do skalnego labiryntu, który jest pełen ciekawych miejsc i skał przypominających postacie lub zwierzęta. Wielbłąd, Mamut, Tron Pradziada (na który wdrapujemy się na sam szczyt - on jest właśnie najwyższym punktem Szczelińca) czy Ucho Igielne to dopiero początek. Za chwilę bowiem rozpoczynają się nie lada atrakcje. Mniej więcej w połowie wędrówki wchodzimy do Diabelskiej Kuchni, a stamtąd droga prowadzi już tylko do... Piekła, do którego schodzi się ostro w dół. Jest to głęboka na 20 metrów szczelina, gdzie czasem nawet jeszcze w lipcu można spotkać śnieg. Można by powiedzieć, że panuje tu piekielne gorąco, ale wprost przeciwnie od skal zionie zimno. Tak więc znajdujemy się i czujemy się jak w Piekle. Zewsząd otaczają nas wysokie skały o różnych kształtach. Na szczęście udaje nam się pokonać piekielne czeluści i na chwilę dostać się do Czyśćca. Potem czeka na nas tylko Niebo :) Idziemy dalej, trafiając na przeróżne skalne twory, jak na przykład Kwokę, Sowę czy Koński Łeb. Zanim dostaniemy się na Tarasy Widokowe Południowo-Wschodnie musimy przejść przez Tunel, który trzeba pokonywać na czworakach, ocierając się o skały (ale tu wąsko i nisko!). Co prawda nie są to pierwsze tego dnia szczeliny i wąskie miejsca, bowiem było już ich sporo i kilka razy trzeba było się przeciskać między skałami. Zatrzymujemy się na chwilę na Tarasach Widokowych i podziwiamy okolice, pomimo silnego wiatru. Na szczęście jest ciepło.



Schodzimy w dół już nieco inna drogą, ale za to bardzo śliską. Nie obyło się, oczywiście, bez kontrolowanego poślizgu. Na szczęście skończyło się tylko na lekko ubrudzonej kurtce :)
Chwila odpoczynku, krótka przerwa na jedzenie i ruszamy zdobywać opuszczone wczoraj Błędne Skały, zwane dawniej Dzikimi Dołami. Znajdują się one na wysokości 852 m n.p.m., ale obejmują szczyt Skalniaka o wysokości 915 m n.p.m. Całość labiryntów skalnych to powierzchnia 21 hektarów. Ruszamy i już na samym początku napotykamy na kilkudziesięciocentymetrowe szczeliny, między którymi trzeba się przeciskać.

Na samym początku natrafiamy na Dwunożnego Grzyba i Okręt, a potem na Kasę, która jest nie lada atrakcją, a stanięcie w jej okienku to wyczyn, przy którym trzeba się sporo nagimnastykować. Kto tam był to wie, o czym piszę. Dalej mijamy Kurzą Stopkę i Długi Pasaż. jest jeszcze Kuchnia i Wielka Sala. Na końcu czeka nas tylko Grzyb i Furtka. Ale nie poddajemy się i zamiast wracać szlakiem bez labiryntów decydujemy się wrócić ponownie tę samą drogą, idąc nieco pod prąd. Trochę czujemy już chłód, jaki bije od skał, a ręce marzną nam od ich dotykania. Ruszamy w drogę powrotną, ponownie zastanawiając się nad różnymi znakami spotykanymi na szlaku, a których legendy nie znajdujemy nawet na mapie. Poza tym uważamy na ostrzeżenia przed żmijami. Co prawda o tej porze chyba ich już tu nie ma, ale lepiej zachować troszkę ostrożności.



piątek, 29 sierpnia 2008

W okolicach Gubałówki.... - 8 sierpnia 2008

Wróć. Tatry przyzwały cię tęsknotą.
Pomówimy sam na sam o tobie.
Samotne jak ty – kipiące i dzikie – czekamy odważnie.
A czas nam serca szarpie i żłobi jak potok.


To już, niestety, ostatni dzień naszego pobytu w Tatrach. I znów czeka mnie rok tęsknoty za nimi, rok wspomnień, przeglądania zdjęć itp. Dziś już nie wybieramy się w wyższe partie gór, ale planujemy pochodzić po zakopiańskich uliczkach i okolicach Gubałówki. Z samego rana ruszamy z Czajek i kierujemy się w lasy pod Butorowym Wierchem i Gubałówką. Tu natrafiamy na niezwykle, niemal jak z bajki okazy muchomorów: czerwoniutkie z białymi plamkami :) Jeden, drugi, trzeci... ojej, ale ich tu jest. Troszkę spacerujemy lasem, a potem wychodzimy tuż nad hotelem Kasprowy podziwiając Tatry z Giewontem, Granatami i Czerwonymi wierchami na czele. Nad nami co chwilę przemieszczają się wagoniki kolejki kursującej na Gubałówkę. Z góry machają nam Ci, którzy zjeżdżają bądź wjeżdżają. A my, wytrwale zdobywamy tę górkę własnymi siłami :)

W Zakopanem idziemy na Cmentarz Zasłużonych na Pęksowym Brzysku. Tu przez chwilę zatrzymujemy się nad grobami ludzi zasłużonych dla Tatr, Zakopanego i Podhala: Wyspiańskiego, Sabały, Przerwy-Tetmajera, Orkana, Kasprowicza, Chałubińskiego. Na starym cmentarzu znajduje się około 500 grobów, w tym 250 z nich jest zasłużonych dla tego regionu. Tuż przed samym cmentarzem znajduje się zabytkowy kościółek Matki Boskiej Częstochowskiej.

Drobne zakupy na Krupówkach, a potem wieczorem udajemy się do zakopiańskiej karczmy "U Wnuka". Przy dźwiękach granej na żywo góralskiej muzyki jemy kwaśnicę i sączymy grzane wino :) A jutro pora pożegnać Tatry...



środa, 27 sierpnia 2008

Rysy - 7 sierpnia 2008

7 sierpnia 2008, godzina 8.01 - najwyższy szczyt Polski zdobyty :)
Wstaliśmy około 6 rano, bo wtedy w Chacie pod Rysami zapaliło się światło, zaczęli zsuwać ławy i szykować śniadanko :) Tak więc pośpiesznie zwinęliśmy swoje koce, ubraliśmy się, lekko odświeżyliśmy. Ja nawet co nieco się pomalowałam na jakieś skale, przed schroniskiem, wywołując tym uśmiechy turystów ;) Teraz pora na śniadanko - bardzo obfite a propos. Produkty ze śniadania starczyły nam na cały dzień jedzenia :)


Tuż nieco przed godziną 7.00 wkładamy plecaki i ruszamy :) Jakże rześko i pięknie jest z samego ranka. Pogoda nam się udała, gdyż na niebie pojawiają się tylko małe obłoczki. Tak więc ruszamy. Aby wejść na Rysy, mamy do pokonania tylko 250 metrów wysokości, czyli czeka nas niecała godzinka drogi. Jak dla nas to pestka. Z nami, a właściwie za nami idzie tylko kilka osób, które tak samo, jak my wyszło z Chaty pod Rysmi. Mijamy Wagę, pokonujemy kilka większych wzniesień. Z każdym metrem skały stają się większe, więc żeby je pokonać trzeba nóżki unosić wysoko do góry. Widoki są cudowne, przejrzystość bardzo duża. Teraz jak na dłoni mamy Żabie Stawiki, które wczoraj mijaliśmy. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i szczyt będzie nasz :) Jesteśmy :) Szczęśliwi i drudzy turyści, którzy dziś weszli na Rysy. Zachwycamy się, podziwiamy z każdej strony. Z prawej widać Gerlach i część słowacka, na wprost Czarny Staw pod Rysami i Morskie Oko. A my jesteśmy ponad chmurami wraz z naszymi marzeniami. Tak smakuje szczęście i radość :)


2499 m n.p.m. to dla nas za mało, więc wdrapujemy się na słowacką część Rysów. Zawsze to 4 metry wyżej! "Chwilo, jesteś piękna - trwaj wiecznie" - myślę sobie i marzę, by pozostać tu jak najdłużej...

Ale, niestety, trzeba schodzić, bo przed nami droga długa i stroma... Zejście jest o wiele gorsze niż wejście. Łańcuchy i przepaście może nie są tak męczące, jak ludzie, których jest coraz więcej. Im niżej schodzimy, tym częściej musimy przystawać, żeby się minąć. Żałuję, że nie wzięłam sobie rękawiczek, bo od łańcuchów już mnie trochę bolą ręce. Ale idziemy, planując pierwszy przystanek dopiero nad Czarnym Stawem pod Rysami. Zatrzymujemy się więc po drodze tylko na Szerokim Piargu na kilka pamiątkowych zdjęć, a potem jeszcze w śnieżnej jaskini.
W międzyczasie, gdzieś na szlaku, w przerwie od turystów przebieram się w krótkie spodenki, bo mimo, że jesteśmy na wysokości ponad 2000 metrów, to jest upalnie. Po drodze ześlizgujemy się z mocno już wytartych skał. Raz lecę w dół ja, raz Jacek. Na szczęście bezboleśnie i bez kontuzji :)

Tak, jak planowaliśmy pierwszy przystanek jest nad Czarnym Stawem, od jego wyższej strony, oczywiście, bo od tej niższej jest pełno ludzi. Czarny Staw nad Morskim Okiem leży sobie w kotle polodowcowym w Dolinie Rybiego Potoku. Jest otoczony między innymi ścianami Kazalnicy i Niżnych Rysów, Żabiego Mnicha. Kiedyś (w 1883 roku) próbowano zarybić go pstrągami przyniesionymi z Morskiego Oka, ale sztuka ta nie powiodła się , niestety. Staw zamarza w zimie na długie miesiące, a poza tym nie ma w nim naturalnego pokarmu dla ryb.
Nas stawem zjadamy dżemiki z Chaty pod Rysmi i jogurciki :) Zachwycamy się jeszcze górami i cieszymy w miarę spokojem, bo już, gdy zejdziemy na wysokość Morskiego Oka sielanka się skończy. Już z półki na Czarnym Stawem widać było, że nad Mokiem ludzi jak mrówek. I tak się dzieje, kiedy tam dochodzimy przejść się nie da: tłumy się kłębią z każdej strony. Wiem, że Morskie Oko trzeba raz w życiu zobaczyć, bo to wizytówka Tatr, ale z drugiej strony zastanawia mnie, jaka jest przyjemność w pokonywaniu 10 km asfaltem. My, niestety, dziś jesteśmy skazani na zejście tą trasą, bo na wybór innej dziś już nie ma czasu.


Morskie Oko ładne jest, ale jest wiele ładniejszych jeziorek w tatrach. Niemniej przypominają mi się zasłyszane gdzieś słowa wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera:
Pogodne, ciche jak duch, co tonąc w marzeniu
leci w sfery spokojne, burzliwe ominie:
lśni jezioro zamknięte w granitów kotlinie,
jak błyszczący dyjament w stalowym pierścieniu...
Robimy tylko kilka zdjęć na tle Mnicha i stawu, bierzemy pieczątkę w schronisku i ruszamy na "podbój" asfaltu... tak, jak przeczuwałam, po kilku kilometrach marszu daje znać o sobie moje kontuzjowane kilka lat wcześniej kolano. Musimy więc zrobić sobie dłuższa przerwę w okolicach Wodogrzmotów Mickiewicza, bo boję się, że w innym razie dalej nie ruszę. Odpoczynek regeneruje moje kolanko i za jakąś godzinkę docieramy na Łysą Polanę, gdzie udaje nam się złapać busik do centrum Zakopanego. Zmęczona, niewyspana, ale szczęśliwa, bo Rysy, tak jak sobie zamarzyłam, zdobyłam :) Teraz już tylko trzeba czekać aż za rok wejdziemy na Orlą Perć ;)




sobota, 23 sierpnia 2008

W przeddzień wejścia na Rysy... (Popradzki Staw, Chata pod Rysmi) - 6 sierpnia 2008

Nie mów
że ściany
opadają
w dolinę
One
otwierają
przed nami
stromą perć
na słoneczną
grań
One
wznoszą się
pod niebo
- teraz całe
w pasmach
wysokich obłoków
Pamiętam, że kiedy rok temu byłam nad Morskim Okiem obiecałam sobie, że za rok wejdę na Rysy. Czy to się spełni? Nie wiedziałam. Pamiętam, że jak przed wyjazdem oglądałam przeróżne tatrzańskie strony internetowe, to obiecałam sobie, że dojdę na nocleg do Chaty pod Rysmi (2250 m n.p.m.) i tam zrobię sobie zdjęcie przy zabawnym kibelku-wychodku :) Czy to się spełni? Też nie wiedziałam. A jednak :) Startujemy dziś na moją wymarzona od roku wycieczkę :)I tak, jak chciałam będziemy nocować w Chacie pod Rysmi.


Postanowiliśmy, że na Rysy wejdziemy od strony słowackiej i to jeszcze rano, po noclegu w Chacie pod Rysmi. Raniutko spakowaliśmy plecaki: jedzenie na dwa dni, jakieś ubranka, kosmetyki, śpiwór oraz koc i ruszyliśmy na Łysą Polanę. Wcześniej zaopatrzyliśmy się jeszcze w trochę słowackich koron. Z Łysej Polany mamy się dostać do Starego Smokowca autobusem. Niestety, przez dłuższy czas nic nie przyjeżdża. Czekamy godzinę, drugą... Umilamy sobie czas na ściance wspinaczkowej. Wreszcie nadjeżdża słowacki, a właściwie międzynarodowy autokar :) Za jakieś 10 polskich złotych udaje nam się dotrzeć do Smokowca. Oczywiście, nie odbyło się bez atrakcji. W autokarze wrzało od zabawnych rozmów Polaków, Słowaków, Czechów itd. A kierowca był na tyle wyrozumiały, że nawet stanął w polu piwoszom spragnionym siusiania :)

Po jakiś 40 minutach docieramy do Starego Smokowca. Tam szybko łapiemy w ostatniej chwili "elektriczkę" - słowacką kolejkę górską. Za 2 normalne bilety płacimy na nasze 4 zł i jedziemy do Popradzkiego Plesa, bo stamtąd najlepiej będzie nam się dostać do naszego dzisiejszego celu. Po drodze obserwujemy nieziemskie i jak zwykle cudne widoki. Zachwyca nas Łomnica, którą mijamy w okolicach Tatranskiej Polianki. Mijamy też zniszczone połacie lasów, połamanych w wyniku wiatrów. Droga wije się u podnóża gór, kolejka mknie dość szybko :) Wreszcie wysiadamy w Popradzkim Plesie (1246 m n.p.m.), małej miejscowości, w której znajduje się chyba tylko stacja elektriczki. Od razu ruszamy, bo zrobiło się już późno, a przed nami droga daleka... Już na samym początku natrafiamy na bagna, które znajdują się tuż u samego wejścia na szlak. Na szczęście po kilkunastu minutach mokra ścieżka się kończy i teraz już po suchutkim szlaku możemy się piąć w górę. Pierwszy przystanek planujemy zrobić w Chacie Popradzkie Pleso (1500 m n.p.pm.), tam się posilić i ruszyć już w kierunku Rysów :) Droga jest dość przyjemna, choć momentami ostro pnie się w górę. W pewnym momencie łączy się ona z asfaltem prowadzącym tuz pod samą chatę nad Popradzkiem Plesem. Tam zajadamy się gulaszem, nabieramy w butelki zapas wody na drogę i idziemy podziwiać piękny staw., zwany Popradzkim Plesem. Wraz ze schroniskiem znajduje się on w dolnej części Doliny Złomisk. Może nie jest on tak zachwycający jak Czarny Staw Gąsienicowy czy Czarny Staw pod Rysami, ale jest czym cieszyć oko :) Tu właśnie tu w 1974 roku doszło do największej w Tatrach katastrofy lawinowej, w której zginęły 24 osoby, uczestnicy kursu narciarskiego.


Teraz już można ruszać w prawdziwą wyprawę. Czas dojścia do Chaty pod Rysmi to 2 godziny i 45 minut. Nieco dalej w tanapie czytamy, że już tylko 1h 45 minut. Przy wejściu na szlak mamy nadzieję, że spotkamy jeszcze nosiczy lub plecaki przygotowane dla nosiczy. Niestety, o tej porze, czyli około godziny 16.00 stoją już tylko puste stelaże. A szkoda, bo nie wiem, czy nie skusiłabym się na jakiś mały plecaczek :)


Idziemy więc tylko z naszymi bagażami od czasu do czasu zatrzymując się na jakąś przekąskę czy foto. Robi się coraz zimniej, a na szlaku spotykamy coraz mniej turystów. I to jeszcze na dodatek wszyscy z nich schodzą na dół. My zaś ostro pniemy się w górę. Tak sobie myślę co będzie, jeśli nie będzie na nas miejsca noclegowego w Chacie pod Rysmi. Może chociaż załapiemy się na podłogę, bo na nic innego nie możemy już i tak liczyć. Dłuższą przerwę robimy sobie nad Żabimi Stawikami Mięguszowieckimi, których jest jest 3 sztuki. Ich nazwa pochodzi od skały wystającej z Wielkiego Żabiego Stawu, przypominającej żabę. W stawach pięknie odbija się Szatan, którego nazwa zgodnie z legendami wywodzi się od szatana strzegącego skarbów w Szatanim Żlebie. Znajdujemy się więc w niezwykle pięknym miejscu, otoczonym zewsząd tylko skałami. Prawdziwe wysokie partie gór. Ale pora na nas... Zaczynają się łańcuchy, a w zasadzie łańcuszki ;) Wspiąć się można, nie korzystając z nich. Ale jak są, to się ich uwieszam :) Do celu coraz bliżej, więc typujemy, która góra to Rysy :) Może ta naprzeciwko, która już prawie chowa się w chmurach? Ale coś nie pasuje, bo Rysy przecież są na granicy polsko-słowackiej.


Wreszcie naszym oczom ukazuje się Chata pod Rysmi z kolorowym wychodkiem na czele. Dla zaciekawionych podaję stronę internetową tego, jakże przyjemnego schroniska: http://www.tatry.info/zakwaterowanie/schroniska/chata-pod-rysami.html. Jesteśmy! - krzyknęłam z radości, już nieco zmarznięta. Tuż przed samym wejściem wita nas napis: "Slabodne kralostvo Rysy. Vitajte, Welcome, Benvenuti". Czuję, że wkraczamy w wyjątkową przestrzeń, gdzie to, co na dole się nie liczy, gdzie naprawdę można się poczuć wolnym i szczęśliwym. W Chacie pod Rysmi zostajemy miło przywitani i cieszymy się, bo udaje nam się dostać miejsce noclegowe na podłodze. O, przepraszam na ławach nawet :) Przyjemność ta kosztuje nas 500 słowackich koron od osoby, ale warto tyle zapłacić, bo przeżycia są wyjątkowe i niepowtarzalne. Zajmujemy sobie miejsce w rogu, gdzie po całym dniu możemy wreszcie odpocząć i napić się ciepłej herbatki. Około godziny 21.00 należy się przygotowywać do spania, czyli wymyć ząbki, twarz i przebrać się w wychodku, do którego ciężko już trafić, bo jest ciemno. Słowak panujący w Chacie pod Rysami wystawia bańkę z chochlą, w której jest ciepła woda do mycia. Nabieramy ją do kubeczków, by wymyć się co nieco. Na zewnątrz jest już totalnie ciemno i zimno, a my jesteśmy w chmurach :)

Zanim zgasną światła, siedzimy przy blasku wydobywającym się z lampy naftowej i kominka. Około godziny 22.00 rozpoczyna się akcja przesuwania stołów i ław, by zrobić miejsce na podłodze do spania. Tylko dwunastu szczęśliwcom udało się załapać na spanie w zbiorowym pokoju na piętrze. Mnie zaś udaje się od Słowaka załatwić 7 koców do spania, które kładziemy na złączone ze sobą ławy. Przykrywamy się zaś własnym śpiworem i kocem pożyczonym od Kasi. Zasypiamy, słysząc za oknem międzynarodowe śpiewy turystów rozkoszujących się rześkim tatrzańskim powietrzem na wysokości 2250 m n.p.m.



sobota, 16 sierpnia 2008

Dolina Strążyska - 5 sierpnia 2008 roku

Jest w Tatrach taka dolina, leży między Doliną za Bramką a Doliną ku Dziurze, a zwie się Dolina Strążyska. Po Czerwonych Wierchach, Dolinie Gąsienicowej i wczorajszej wyprawie burzowej oraz w ramach regeneracji sił przed jutrzejszą wyprawą na Rysy postanawiamy iść właśnie do niej. Ruszamy, jak zwykle, kiedy idziemy w Tatry Zachodnie trasą prowadzącą niedaleko kościoła na Krzeptówkach. Stamtąd już jest niedaleko, by, idąc tuż obok Chaty Sabały, dostać się do regli.


Mamy nadzieję, że uda nam się załapać na świeżutkie oscypki i bundz w jakiejś bacówce na polanie przed wejściem na szlak. Przypomina mi się, że na takowe smakołyki trafiłam rok temu w Wacówce na wspomnianej polanie. Niestety, w tym roku się nie udaje... Około godziny 12.00 bacówka świeci pustkami :( Tak więc tylko z kanapkami ruszamy na podbój Doliny Strążyskiej. Czuję niedosyt gór po kilku dniach wędrówki po szczytach. Ale dziś na nic więcej pozwolić sobie nie możemy z jeszcze jednego powodu. Wczoraj podczas ulewy zamokły mi buty i dopóki nie wyschną do dyspozycji mam tylko klapki. Idę więc, ostrożnie stawiając każdy krok. Momentami skałki są śliskie, bo jak to w górskich dolinach jest zwyczajem zawsze płynie nimi sobie jakiś strumyczek :) (no, może poza Doliną Suchą Kasprowego). Cały czas chwytam się Jacka, by nie upaść. Z przydrożnych atrakcji warto wymienić Trzy Kominy, które jawią się nam po zachodniej stronie doliny. Wreszcie po jakiejś pół godzinki wędrówki docieramy na Polanę Strążyską, gdzie posilamy się kanapkami i chwilkę odpoczywamy. Stamtąd już tylko 10 minut dzieli nas od Siklawicy - małego wodospadu, który znajduje się u podnóża Giewontu. (Nie mylić z Siklawą, która znajduje się w Dolinie Pięciu Stawów i Roztoki). Szybciutko tam docieramy i próbujemy się dopchać do wodospadu jak najbliżej, by zrobić parę zdjęć.


Wyjście z Doliny to nie lada problem - jest ślisko, nieco z górki, a moje klapiczki ślizgają się niemiłosiernie :) Ludzie mijający nas patrzą się na mnie z pobłażaniem... Na szczęście szybko udaje nam się wyjść na równą i dostosowaną do mojego obuwia dróżkę :) Tam trafiamy na owce pasące się na hali i bacę, który nas lagą pogonił, bo się rzekomo do nich za bardzo zbliżyliśmy i podobno mu je spłoszyliśmy, hihi
A teraz kilka ciekawostek. Nazwa doliny wywodzi się od słowa strąga oznaczającego zagrodę do dojenia owiec. Ma ona 3 km długości, a powierzchnię 4 m2. Pisał o niej już Kraszewski: "kraj milczenia i marzenia, a tak piękny".
Dzień kończymy na Krupówkach i placu pod Gubałówką, kosztując pysznych oscypków :)



czwartek, 14 sierpnia 2008

Pierwsze starcie z Doliną Gąsienicową i Karbem - 4 sierpnia 2008 roku


Cicho, cicho, nie budźmy śpiącej wody w kotlinie,
lekko z wiatrem pląsajmy po przestworów głębinie...
Okręcajmy się wstęgą naokoło księżyca,
co nam ciała przezrocze tęczą blasków nasyca,
i wchłaniajmy potoków szmer, co toną w jeziorze,
i limb szumy powiewne, i w smrekowym szept borze,
pijmy kwiatów woń rzeźwą, co na zboczach gór kwitną,
dźwięczne, barwne i wonne, w głąb zlatujmy błękitną.
Cicho, cicho, nie budźmy śpiącej wody w kotlinie,
lekko z wiatrem pląsajmy po przestworów głębinie...

Tetmajer - Melodia mgieł nocnych (Nad Czarnym Stawem Gąsienicowym)


Mgieł nad Czarny Stawem Gąsienicowym nie udało nam się zobaczyć, bo przyszliśmy za późno, a do południa pogoda była cudna. Tego dnia za to spotkały nas inne "atrakcje" :) Po długim oczekiwaniu w kolejce do kas ruszyliśmy z Kuźnic Doliną Jaworzynki. Cel naszej wspinaczki w zasadzie nie był bliżej określony. Szliśmy zobaczyć Czarny Staw Gąsienicowy. A co dalej? O tym jeszcze nie myśleliśmy.
Pogoda cudna, słoneczko mocno świeci, a nasze ramiona od wczoraj są całe spalone. Docieramy do Wielkiej Królowej Kopy (1499), tam chwilkę odpoczywamy, a potem udajemy się do Murowańca (po pieczątkę do książeczki GOT i na małe jedzonko - ależ my dużo słodkiego pochłaniamy podczas górskich wspinaczek).


Z Murowańca do Stawu Gąsienicowego(1637) idzie się gdzieś około 20-30 minut. Nam to, jak zwykle, zajmuje o wiele mniej czasu. Jedno narzuca tempo drugiemu i tak to już zawsze niemalże wbiegamy na szczyty. Nad Stawem Gąsienicowym zatrzymujemy się na dłuższą chwilkę, podziwiając okolicę i zastanawiając się nad dalszą wędrówką. Jacka kusi Zawrat, ale analizując mapę, dochodzimy do wniosku, że nie starczy nam czasu na taką wyprawę. Ja z kolei spoglądam na Karba i Kościelec, na których widać ludzi małych jak mrówki. Na jeden i drugi szczyt podejście jest strome. Żeby wejść na Kościelca, trzeba najpierw wspiąć się na Karba (1853). Podejmujemy decyzję o wejściu na niego, rezygnując z Kościelca, bo to góra, na którą wchodzi się i schodzi tym samym szlakiem. Zdobędziemy ją innym razem. Wspinamy się na Karba, momentami nawet na czworakach. Widoki są cudne, ale też wywołujące dreszczyk emocji. Idziemy skrajem, a pod nami jest Czarny Staw Gąsienicowy. Momentami ma się wrażenie, że wisimy nad nim. Wreszcie jesteśmy na szczycie :) Ależ tu wieje, telefonu i aparatu nie można utrzymać w ręku. Wiatr powiewa moimi włosami, które zasłaniają mi twarz. A tu jeszcze dzwoni mama z ostrzeżeniem, byśmy nie wychodzili wysoko, bo w tatrach zapowiadali ogromne burze z wichurami. Jej uwagi przyjmuję z dystansem, bo przecież świeci słoneczko i nie zanosi się na burzę. Tylko ten przerażający wiatr, momentami aż ogarnia mnie strach, że zwieje nas ze szczytu.


Schodzimy z Karba Halą Gąsienicową - tu wieje troszkę mniej. Jesteśmy osłonięci z każdej strony górami. Mijamy po drodze wiele stawików, większych i mniejszych. Tu znajdują się bowiem prawie wszystkie stawy Doliny Suchej Wody. Zatrzymujemy się na chwilę nad Czerwonymi Stawikami Gąsienicowymi, czyli dwoma stawikami, w których jak sama nazwa wskazuje, woda przybiera czerwonawy odcień. Od tej pory podejście jest coraz bardziej strome i ciężkie. Idziemy czarnym szlakiem, ale nie wiem, czy kolory szlaków mają jakieś znaczenie przy oznaczaniu ich trudności. Po dość ostrej wspinaczce i mijaniu ludzi narzekających na trudne podejście docieramy na Świnicką Przełęcz. Kolos Świnica kusi i zaprasza do wejścia, ale dziś też z niego rezygnujemy. Idziemy skrajną turnią na Kasprowy Wierch - widoki są cudne, wprost zachwycające. Bardzo ładnie widać słowacką część z Krywaniem na czele. Przeszkadza nam tylko silny wiatr, który okazał się złowróżebny i przywiał....


Nad Czerwonymi Wierchami ukazują się nagle czarne chmury, które w bardzo szybkim tempie suną w stronę Kasprowego Wierchu i na nas zmierzających w tym samym kierunku. Przyspieszamy kroku, a w zasadzie już biegniemy, by w razie co schronić się przed burzą. Typowe górskie załamanie pogody. Piękny poranek, piękne południe i część popołudnia i nagle wiatr, chmury i burza z ulewą i gradem. Chyba znacznie łatwiej jest przewidzieć burzę i uciec żaglówką w trzcinę na Mazurach niż w górach, Tam burzowe chmury widać znacznie szybciej, bo przestrzeń jeziora jest otwarta. W górach natomiast nie wiadomo kiedy chmury wyłonią się zza szczytów.


Docieramy na Kasprowy Wierch, mając nadzieję, że uda nam się kolejką zjechać na dół. Niestety, na zjazd czeka tłum ludzi, a jeszcze się okazało, że z powodu silnego wiatru i nadciągającej burzy kolejkę zatrzymano i na razie nie kursuje. Przed nami jest do podjęcia ciężka decyzja: czekać czy zbiegać na dół? Czekanie na górze nie ma chyba sensu, bo nie wiadomo, kiedy wznowią ruch kolejki, a jest już późno. Decydujemy się schodzić w dół, wiedząc, że ryzykujemy, bo burza w górach bywa bardzo niebezpieczna. Ale nie mamy wyjścia. Drogowskazy pokazują czas zejścia 2 godziny 5o minut. Liczymy, że uda nam się tę trasę pokonać szybciej. Niebo robi się coraz ciemniejsze, a m zbiegamy w dół. Pioruny i błyskawice walą z każdej strony.


W końcu dopada nas ulewa z gradobiciem. A my w krótkich spodenkach i koszulkach na ramiączkach, bo rano wyjęliśmy kurtki, które nosiliśmy w plecakach niepotrzebnie przez 2 dni. W moim plecaku mam tylko foliowy płaszczyk przeciwdeszczowy, ale jego założenie to nie lada wyzwanie. wiatr go targa w każdą stronę, a grad uderza z ogromną siłą w nas, powodując lekki ból. Biegniemy co sił w nogach, bo burza i deszcz wzmagają się. Mój płaszcz na nic się nie zdaje, bo cała jestem mokra. Trzeba jednak uważać, bo skały są bardzo śliskie i chwila nieuwagi grozi upadkiem. Wbiegamy w las, ale deszcz pada nawet przez drzewa. Mijamy Myślenickie Turnie, gdzie wielu turystów chowa się pod daszkiem. Nie zatrzymujemy się tu, lecz pędzimy w dół, nie czując już nic poza zimnem i mokrymi ciałem i garderobą. 1 godzina , 40 minut i jesteśmy na dole. Kiedy docieramy do Kuźnic deszcz powoli ustaje, a my strasznie zmarznięci marzymy tylko o tym, by się ogrzać i przebrać w coś suchego.




poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Czerwone Wierchy (3 sierpnia 2008 roku)

Doszliśmy, jesteśmy na szczycie,
w błękicie,
wpatrzeni w góry, doliny, rozpadliny,
ścielące się przed nami jak rozłożona mapa,
co szarzeje na grzbietach a w miejscu lasów się zieleni...
ty wskazujesz, wymieniasz uczenie:
Krywań, który się wznosi jak wyśniony mit,
Hruby Wierch, Rysy, Mięguszowiecki Szczyt -
a tam znów Zakopane, Obidowa
i Galicowa Grapa -
a ja jestem tak niebem bliskim upojona
i pędem wichrów zuchwała,
iż mi się wydają te imiona
jako miłości słowa,
te właśnie, których zawsze czekałam,
których byłam najbardziej spragniona...

Miętusi Przysłop - Małołączniak - Krzesanica - Ciemniak - Chuda Turnia - Upłaziański Wierszyk - Dolina Kościeliska - to trasa naszej dzisiejszej wyprawy. Miało być łatwo i pięknie. Pięknie było, z łatwością może troszkę mniej się zgodzę. Ale mimo wszystko Tatry Zachodnie z natury są łagodniejsze, mniej skaliste, bardziej wapienne. Z Czajek idziemy na Miętusi Przysłop. Szlak pnie się dosyć długo lasem, ale spomiędzy drzew wyłaniają się piękne widoczki. Z drugiej strony dobrze, że chroni nas cień drzew, bo słońce dziś grzeje strasznie mocno. A my z butelką wody w plecaku mamy za zadanie zdobyć Czerwone Wierchy. Najpierw musimy wspiąć się na 2096 metrów, czyli na szczyt Małołączniaka. Po drodze trafiają nam się nawet łańcuchy, takie malutkie i króciutkie :)

Zatrzymujemy się też na małej polance z pięknym widokiem na Giewont, który jawi nam się na wyciągniecie ręki i sprawia wrażenie, jakby był poniżej nas. Wspinaczka robi się coraz bardziej męcząca, a szlak pnie się wyżej i coraz bardziej stromo. Wreszcie jest szczyt! - niestety okazuje się, że to tylko kolejna polanka, a za nią czeka nas dalsza wspinaczka w górę.


Czerwone Wierchy, pomimo że jest dopiero sierpień, lekko się już czerwienią. Poza tym, jak zawsze, zachwycają mnie szlaki, które układają się w zygzakowate i wyraźnie rysujące się linie. Czym wyżej, tym chłodniej. Wkładam więc bluzę, chwilę odpoczywam na trawie i ruszamy wyżej, bo sporo drogi przed nami, a robi się już późno.
Z Małołączniaka podziwiamy piękno Tatr słowackich, które mamy teraz jak na dłoni. Szybko udajemy się na Krzesanicę (2122 m) po drodze dorzucając kilka kamyków do mijanych usypanych kopek. Idziemy granicą polsko-słowacką. Z lewej strony mamy Słowację, a z prawej, po polskiej stronie, olbrzymie kotły, nad którymi strach stanąć, bo aż dech zapiera w piersiach.

Teraz jeszcze trzeba się dostać na Ciemniaka (2096 m), by uznać trasę za przebytą. Tu zatrzymujemy się tylko na chwilkę i zbiegamy szybko w dół, bo według naszych wyliczeń czasowych nie zdążymy na pewno na obiadokolację. Schodzimy więc co sił w nogach na sam dół, zatrzymując się tylko wtedy, gdy trzeba, bo przy każdym stanięciu nogi trzęsą się niemiłosiernie. Mijamy Chudą Turnię, Upłaziański Wierszyk, wreszcie wchodzimy w las. A on - ciągnie się i ciągnie niemiłosiernie. Wiemy, że mamy dostać się do Doliny Kościeliskiej. Cały czas mamy nadzieję, że to już, bo słychać szum strumyka i prawdopodobnie aut. Po długiej wędrówce lasem docieramy do Doliny.
Ufff.. Spóźniliśmy się na kolację tylko godzinkę :)



niedziela, 10 sierpnia 2008

Gubałówka (2 sierpnia 2008)


Witajcie, kochane góry,
O, witaj droga ma rzeko!
I oto znów jestem z wami,
A byłe(a)m tak daleko!

Dzielili mnie od was ludzie,
Wrzaskliwy rozgwar miasta,
I owa śmieszna cierpliwość,
Co z wyrzeczenia wyrasta.

Oddalne to są przestrzenie,
Pustkowia, bezpłodne głusze,
Przerywa je tylko tęsknota,
Co ku wam pędzi duszę.

I ona mnie wreszcie przygnała,
Że widzę was oko w oko,
Że słyszę, jak szumisz, ty wodo,
Szeroko i głęboko.

Tak! Chodzę i patrzę, i słucham -
O jakżeż tu miło! jak miło! -
I śledzę, czy coś się tu może
Od kiedyś nie zmieniło?
- Jan Kasprowicz

Zakochałam się w nich rok temu i wróciłam :) Wysokogórskie wędrówki rozpoczniemy jutro, a dziś Gubałówka czeka na zdobycie. Udajemy się na nią idąc Czajkami w górę. Niestety, droga w pewnym momencie się urywa, więc idziemy na dziko, mając przed sobą cel podróży. Ależ ta wspinaczka na nieco ponad 1100 metrów jest wyczerpująca. Może dlatego, że droga pnie się bardzo w górę. W międzyczasie uciekam przed pasącymi się krowami i bykami.


W końcu docieramy na Butorowy Wierch pod stację wyciągu. Jakie tu tłumy ludzi. A jakie piękne widoki :) Tego mi brakowało przez cały rok! Patrzę w dal, w nieograniczoną niczym przestrzeń. Już jutro będę tam wysoko - myślę sobie... Spacerujemy grzbietem Butorowego Wierchu, po drodze mijają nas konie z bryczkami, czyli to, czego w Tatrach nie lubię. Sam zapach jest już odpychający i odrażający, nie mówiąc o męce tych zwierząt. Pamiętam, że jak byłam rok temu na Gubałówce nie było tu tylu "górskich atrakcji", co teraz. Adrenalina parki, quady itp. - stają się dla niektórych turystów esencją gór. Oscypki - są i one :) Pierwszy spróbowany w tym roku jest chyba najsmaczniejszym, na jaki natrafiliśmy podczas tegorocznego wyjazdu.


Zejście z Gubałówki jest o wiele szybsze niż wejście, ale jak dla mnie chyba bardziej męczące. Zawsze powtarzałam, że bardziej lubię wspinać się do góry niż schodzić w dół. Przy schodzeniu kolana i palce u nóg bolą mnie od hamowania. Po drodze, już prawie przy samym wejściu na Krupówki natrafiamy na owieczki, pasące się w zagrodzie, pilnowane przez pasterkę. Ja, jak to ja boję się do nich podejść. W końcu zbieram się na odwagę i dumnie pozuję z nimi do zdjęć :) Tylko, że one są mało wdzięcznymi modelami i uciekają z obiektywu. Ehh..., no trudno...


Na zakupy na Krupówkach dziś nam zostaje niewiele czasu. Może uda znaleźć się go innym razem. Próbujemy tylko kilka oscypków od góralek i wracamy do Kasi :)




poniedziałek, 5 maja 2008

Śnieżna majówka w Karkonoszach (2 maja 2008)

Idą w góry
przemoczeni własnym potem
wyzej , dalej
by dojść
do oazy zielonych szczęść
gdzie cisza jak cmentarz
pyta po co ?
gdzie wzrok z gwiazdami
gra w berka
gdzie serce tak łatwo
inne serce chwyta w objęcia
i śpiewać zaczyna
że jednak żyć warto!


Pociąg ze Szklarskiej Poręby Dolnej do Górnej odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy po godzinie 9.00. A jak jest w rzeczywistości? Tego nikt nie wie :) Czekamy cierpliwie: 5 minut, 10 minut, 15 minut i nic... W końcu coś jedzie, ale niestety, w przeciwnym kierunku... Czekamy dalej, spacerujemy wzdłuż torów, siedzimy na nich itp. Po około godzinie czekania nadjeżdża coś - to znów nie nasz pociąg, ale wsiadamy :) Pośpiesznym też dojedziemy, choć nie mamy na niego biletów. Zaraz po wejściu do przedziału zbliża się do nas konduktor i chce wypisać bilety za około 6 czy 7 zł. W końcu udaje nam się go przegadać i jedziemy za darmo :)
Wysiadamy w Szklarskiej Górnej i od razu ruszamy, bo szkoda czasu. Pierwszym przystankiem jest Wodospad Kamieńczyk. Wysoki i ładny :) Nie schodzimy jednak z kaskami na dół. Przecież mamy zdobywać góry! Idziemy najpierw pod Halę Szrenicką, ubrani wiosenno-letnie. Mijamy po drodze zwały śniegu zsuniętego na pobocze. Ot, taka mała atrakcja. Schodzący z góry mówią nam, że wyżej jest śniegu po pas, ale coś mi się wierzyć nie chce. Przecież pod Halą Szrenicką jest prawie sucho. Ale zaczyna się... śnieg na szlaku. Patrzę z politowaniem na moje zamszowe buciki, które po przejściu kilku metrów po śniegu są już mokrusieńkie. Na cóż trzeba iść dalej. Brodzimy w coraz to głębszym śniegu. Mijamy schronisko na Hali Szrenickiej, w butach mam już bajoro. Zatrzymujemy się pod Twarożnikiem, na kawałku suchego lądu na pierwsze wykręcanie skarpet i wylewanie wody z butów :)

Docieramy do Śnieżnych Kotłów. Dech zapiera nam w piersiach, kiedy patrzymy na śnieżne nawisy. Aż strach jest podejść bliżej skraju kotła, bo nie wiadomo, czy przypadkiem śnieg się nie osunie. Przypominam sobie to miejsce z wakacji sprzed roku, kiedy nie robiło takiego wrażenia w letniej aurze. Podziwiamy góry w iście zimowej aurze, choć myślałam, że to będzie letnia majówka. Takie atrakcje też mi się podobają. Przecież nie byłam jeszcze w górach zimą. Teraz już będę wiedzieć, że w wyższych, zwłaszcza północnych i osłoniętych partiach wyższych gór w maju leży jeszcze śnieg. Ba, spotkać go można tam jeszcze nawet w czerwcu...

Hmm... co teraz? Wracać nie ma sensu, a dalszy szlak zasypany totalnie. Idziemy w śniegu po kolana, próbując trzymać się udreptanych przez kogoś miejsc. W końcu gubimy całkowicie szlak i kierując się logiką odbijamy w bok, zbiegając po nie-szlaku, pokrytym ubitym śniegiem wysokości 1,5 metra. Biegniemy ostro w dół, omijając drzewa i uważając, by nie wpaść w dziury w ubitej pokrywie śnieżnej. Momentami da się zjeżdżać na pupie. Już nie patrzę na to, że śnieg mam w spodniach, za bluzą i cała jestem mokra. Teraz trzeba się bowiem dostać na dół. Ale z nas ryzykanci, nie pomyśleliśmy, że śnieg się może zapaść pod nami, a my utoniemy gdzieś weń. W końcu trafiamy na jakiś szlak, już lekko przemarznięci i mocno przemoknięci, a jakby tego było mało, zaczyna padać deszcz :) Teraz nurtuje nas tylko jedno pytanie: Gdzie my jesteśmy? Błądzimy bez skutku, cały czas wydaje nam się, że tą drogą już szliśmy. Regle ciągną się i ciągną. Pytamy spotkanych rowerzystów, czy tą drogą dotrzemy do Szklarskiej. Kiwają twierdząco, a my zastanawiamy się, do której Szklarskiej dotrzemy: dolnej, średniej czy górnej, bo między nimi jest troszkę odległości. Nasza wędrówka po reglach trwa już prawie 2 godziny. W oddali gdzieś widać na górce pociąg. Wydaje się, że jest on blisko, a tak naprawdę dzieli nas od niego jakieś 10 km! Masakra. Robi się późno i ściemnia, a my jeszcze w lesie. W końcu wychodzimy z niego i trafiamy do Szklarskiej Poręby Średniej. jest po 19.00, już po obiadokolacji, a my mamy jeszcze do przejścia jakieś 6 km. Nogi odmawiają mi powoli posłuszeństwa, zwłaszcza że teraz maszerujemy asfaltem. Ale trzeba iść :) W końcu jesteśmy na miejscu :) Pani Asia czeka z obiadem i śmieje się z nas. I oto minął pierwszy dzień naszej pierwszej wspólnej górskiej wyprawy!

niedziela, 4 maja 2008

Szklarska Poręba i słów więcej nie potrzeba... - 1 maja 2008


Zaczęło się 1 maja 2008 roku (wtajemniczeni wiedzą, o czym piszę i mówię). Wcześniej gór było wiele, ale te były szczególne i wyjątkowe.
1 maja - mamy ruszać z rowerkami porannym pociągiem do Szklarskiej Poręby. J. wsiada we Wrocławiu, ja w Imbramowicach. Niestety, wsiąść mu się nie udało, bo pociąg był tak załadowany, że połowa ludzi ostała się na wrocławskim dworcu. Kolejną opcją jest podróż pociągiem późniejszym o 2 godziny. Liczymy, że on będzie mniej załadowany, ale się mylimy, bowiem z ledwością wcisnęłam się do niego z moim rowerkiem na stacji. Ciśniemy się więc w wagonie pełnym ludzi, nie całkiem trzeźwych, a do tego jeszcze palących. Jakby tego było jeszcze mało, to pociąg jedzie tylko do Jeleniej Góry :) Tak więc czeka nas rowerowa podróż do Szklarskiej Poręby. I tak oto zaczyna się piękna historia miłosna...


Wysiadamy na stacji Jelenia Góra z wielkimi plecakami i ruszamy. W którą stronę do Szklarskiej? Pytamy spotkanego pana. A ten z politowaniem, zdziwieniem pokazuje nam kierunek, mówiąc, że to daleko. Rzeczywiście, nasze plecaki robiły wrażenie - zwłaszcza mój, bo przecież w góry trzeba zabrać strój na 3 pory roku (krótkie spodenki, rybaczki i długie) - przecież w maju pogoda może być różna :) Niecałe dwie godziny mknięcia szosą i jesteśmy w Szklarskiej. Ale to dopiero początek, bo teraz trzeba znaleźć Zakątek - a to nielada sztuka :) Przyjemny pensjonat u pani Joasi jest ukryty gdzieś w lesie w Szklarskiej Porębie Dolnej. Wreszcie docieramy i tam, nieco zmęczeni podróżą. Chwila odpoczynku i ruszamy na spacer po okolicy, by podziwiać Karkonosze, w które pójdziemy kolejnego dnia.