środa, 27 sierpnia 2008

Rysy - 7 sierpnia 2008

7 sierpnia 2008, godzina 8.01 - najwyższy szczyt Polski zdobyty :)
Wstaliśmy około 6 rano, bo wtedy w Chacie pod Rysami zapaliło się światło, zaczęli zsuwać ławy i szykować śniadanko :) Tak więc pośpiesznie zwinęliśmy swoje koce, ubraliśmy się, lekko odświeżyliśmy. Ja nawet co nieco się pomalowałam na jakieś skale, przed schroniskiem, wywołując tym uśmiechy turystów ;) Teraz pora na śniadanko - bardzo obfite a propos. Produkty ze śniadania starczyły nam na cały dzień jedzenia :)


Tuż nieco przed godziną 7.00 wkładamy plecaki i ruszamy :) Jakże rześko i pięknie jest z samego ranka. Pogoda nam się udała, gdyż na niebie pojawiają się tylko małe obłoczki. Tak więc ruszamy. Aby wejść na Rysy, mamy do pokonania tylko 250 metrów wysokości, czyli czeka nas niecała godzinka drogi. Jak dla nas to pestka. Z nami, a właściwie za nami idzie tylko kilka osób, które tak samo, jak my wyszło z Chaty pod Rysmi. Mijamy Wagę, pokonujemy kilka większych wzniesień. Z każdym metrem skały stają się większe, więc żeby je pokonać trzeba nóżki unosić wysoko do góry. Widoki są cudowne, przejrzystość bardzo duża. Teraz jak na dłoni mamy Żabie Stawiki, które wczoraj mijaliśmy. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i szczyt będzie nasz :) Jesteśmy :) Szczęśliwi i drudzy turyści, którzy dziś weszli na Rysy. Zachwycamy się, podziwiamy z każdej strony. Z prawej widać Gerlach i część słowacka, na wprost Czarny Staw pod Rysami i Morskie Oko. A my jesteśmy ponad chmurami wraz z naszymi marzeniami. Tak smakuje szczęście i radość :)


2499 m n.p.m. to dla nas za mało, więc wdrapujemy się na słowacką część Rysów. Zawsze to 4 metry wyżej! "Chwilo, jesteś piękna - trwaj wiecznie" - myślę sobie i marzę, by pozostać tu jak najdłużej...

Ale, niestety, trzeba schodzić, bo przed nami droga długa i stroma... Zejście jest o wiele gorsze niż wejście. Łańcuchy i przepaście może nie są tak męczące, jak ludzie, których jest coraz więcej. Im niżej schodzimy, tym częściej musimy przystawać, żeby się minąć. Żałuję, że nie wzięłam sobie rękawiczek, bo od łańcuchów już mnie trochę bolą ręce. Ale idziemy, planując pierwszy przystanek dopiero nad Czarnym Stawem pod Rysami. Zatrzymujemy się więc po drodze tylko na Szerokim Piargu na kilka pamiątkowych zdjęć, a potem jeszcze w śnieżnej jaskini.
W międzyczasie, gdzieś na szlaku, w przerwie od turystów przebieram się w krótkie spodenki, bo mimo, że jesteśmy na wysokości ponad 2000 metrów, to jest upalnie. Po drodze ześlizgujemy się z mocno już wytartych skał. Raz lecę w dół ja, raz Jacek. Na szczęście bezboleśnie i bez kontuzji :)

Tak, jak planowaliśmy pierwszy przystanek jest nad Czarnym Stawem, od jego wyższej strony, oczywiście, bo od tej niższej jest pełno ludzi. Czarny Staw nad Morskim Okiem leży sobie w kotle polodowcowym w Dolinie Rybiego Potoku. Jest otoczony między innymi ścianami Kazalnicy i Niżnych Rysów, Żabiego Mnicha. Kiedyś (w 1883 roku) próbowano zarybić go pstrągami przyniesionymi z Morskiego Oka, ale sztuka ta nie powiodła się , niestety. Staw zamarza w zimie na długie miesiące, a poza tym nie ma w nim naturalnego pokarmu dla ryb.
Nas stawem zjadamy dżemiki z Chaty pod Rysmi i jogurciki :) Zachwycamy się jeszcze górami i cieszymy w miarę spokojem, bo już, gdy zejdziemy na wysokość Morskiego Oka sielanka się skończy. Już z półki na Czarnym Stawem widać było, że nad Mokiem ludzi jak mrówek. I tak się dzieje, kiedy tam dochodzimy przejść się nie da: tłumy się kłębią z każdej strony. Wiem, że Morskie Oko trzeba raz w życiu zobaczyć, bo to wizytówka Tatr, ale z drugiej strony zastanawia mnie, jaka jest przyjemność w pokonywaniu 10 km asfaltem. My, niestety, dziś jesteśmy skazani na zejście tą trasą, bo na wybór innej dziś już nie ma czasu.


Morskie Oko ładne jest, ale jest wiele ładniejszych jeziorek w tatrach. Niemniej przypominają mi się zasłyszane gdzieś słowa wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera:
Pogodne, ciche jak duch, co tonąc w marzeniu
leci w sfery spokojne, burzliwe ominie:
lśni jezioro zamknięte w granitów kotlinie,
jak błyszczący dyjament w stalowym pierścieniu...
Robimy tylko kilka zdjęć na tle Mnicha i stawu, bierzemy pieczątkę w schronisku i ruszamy na "podbój" asfaltu... tak, jak przeczuwałam, po kilku kilometrach marszu daje znać o sobie moje kontuzjowane kilka lat wcześniej kolano. Musimy więc zrobić sobie dłuższa przerwę w okolicach Wodogrzmotów Mickiewicza, bo boję się, że w innym razie dalej nie ruszę. Odpoczynek regeneruje moje kolanko i za jakąś godzinkę docieramy na Łysą Polanę, gdzie udaje nam się złapać busik do centrum Zakopanego. Zmęczona, niewyspana, ale szczęśliwa, bo Rysy, tak jak sobie zamarzyłam, zdobyłam :) Teraz już tylko trzeba czekać aż za rok wejdziemy na Orlą Perć ;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz