czwartek, 24 września 2009

Wielka Sowa - 1015 m n.p.m. - 6 września 2009


Pamiętam, że kiedyś tam byłam, chyba jeszcze w czasach podstawówki i raczej niewiele z tego wyjazdu pamiętam. Pora więc przypomnieć sobie, jak wyglądają. O Schronisku pod Orłem też już słyszałam, więc pora odwiedzić Góry Sowie. Roztaczają się one dumnie na długości 26 km między Górami Wałbrzyskimi a Bardzkimi. Góry te dzielą się kilkoma przełęczami, a z każdej z nich można wejść na inny szczyt. My za cel obieramy sobie Przełęcz Sokolą, by stamtąd dostać się na Wielką Sowę, gdzie znajduje się wieża widokowa. Ruszamy dość późno, bo gdzieś po godzinie 15.00, dlatego musimy się spieszyć z wejściem. Poza tym robi się zimno, a i pewnie zrobi się szybko ciemno, bo to już wrzesień. Znaki wskazują czas wejścia na szczyt około 40 minut, co się potem okazało bzdurę, bo na każdym z kolejnych oznaczeń był podany inny czas. Po około 10 minutach docieramy do Schroniska pod Orłem. Tu robimy kilka zdjęć z Duchem Gór:) Idziemy długo lasem, a w zasadzie czymś, co można nazwać pozostałością po lesie.

W tym miejscu można zauważyć ogromne zniszczenia w drzewostanie, chyba największe w całych Karkonoszach. Połamane drzewa to efekt silnych wiatrów. Turystów na szlaku jest już niewielu, mijamy tylko pojedyncze osoby. Idziemy, zatrzymując się co jakiś czas na jagódki, których tu było chyba więcej niż w Tatrach czy Bieszczadach. Jacek zatrzymuje się na rwanie prawie cały czas, a my z mamą nawołujemy go do pospieszenia się, bo noc nas zastanie, ruszając się w tak żółwim tempie.

Po jakiejś godzince jesteśmy na szczycie. Ale tu ładnie :) Chyba przyjemniej niż na szczycie Ślęży, a do tego piękne widoczki, rozpościerające się z każdej strony. Co prawda pogoda nie zachwyca, ale widoczność jest w miarę dobra. Wchodzimy na początkową część wieży widokowej i oglądamy. A kto zgadnie co? Oczywiście Ślężę :) Żałujemy, że nie zabraliśmy ze sobą kiełbasek, bo jest tu kilka ciekawych miejsc na ognisk czy grilla. W zasadzie to nic nie mamy do jedzenie. Kupujemy więc czekoladę i kawę, by się nieco ogrzać, bo chłodzenie na górze jest spore. Chwila odpoczynku na pniaczkach i ruszamy w dół. Po drodze zbieram kilka pieczątek i rozczarowuję się zachwalanym przez wszystkich Schroniskiem pod Orłem.
Następnym razem trzeba się wybrać na Przełęcz Jugowską, a stamtąd na Kalenicę.


piątek, 18 września 2009

Ślęża na pożeganie wakacji (30 sierpnia 2009)

Nieprawdopodobne, że w tym roku po raz pierwszy jestem na Ślęży! Ja, która chodziłam tam po kilka razy w roku, zaczynając czasem już w lutym. W tym roku było jednak dużo innych górek:)

Ruszamy więc w czwórkę w niedzielne popołudnie. Docieramy tradycyjnie na Przełęcz Tąpadła. Tu tradycyjnie jest problem ze znalezieniem miejsca do zaparkowania, ale udaje się :) Teraz możemy ruszać. Docieramy na szczyt w 45 minut, choć znaki wskazują godzinny czas wejścia. Przecież to taka mała górka (718 m n.p.m.) - można na nią niemal wbiec bez zmęczenia. I tak też się dzieje prawie z nami!

Szybkie tempo i jesteśmy pierwszy raz w tym roku na ślężańskim szczycie. Najpierw posilamy się bananami niesionymi na górę, a potem podziwiamy widoczki i robimy foteczki. Widoki dziś są bardzo ładne. Widać mój Buków, zalew w Mietkowie, Wrocław i Śnieżkę też. Następnie pora na niedźwiadka - wspinamy się na tę starożytną rzeźbę kultową we trójkę.


Potem ja, jak zwykle, nie mogę z niej zejść... Ale udaje się przy lekkiej pomocy Jacka. Ruszamy na 12-metrową wieżę widokową. Jedno pięterko, drugie pięterko i jesteśmy na samej górze. Tylko mama zatrzymała się na pierwszym piętrze, bo wyżej iść się bała. A my podziwiamy wszystko z góry. Jakub pozuje do zdjęć wchodząc na barierkę, aż wszystkim zebranym na górze robi się gorąco ze strachu i proszą go, by nie odlatywał. Z wieży wkoło rozpościerają się piękne widoki. Obok nas dumnie góruje nad Ślężą 132-metrowy maszt telekomunikacyjnej stacji przekaźnikowej, z drogiej strony kościół pw. Najświętszej Marii Panny.

Na górze robi się tłumnie (tutaj tłumem jest już 5 osób, hihi), więc schodzimy na dół. Tu jeszcze tradycyjnie trzeba pochodzić sobie po skałkach i wtedy już można ruszać do domu. Pierwsze w tym wejście na Ślężę zaliczone :)

środa, 16 września 2009

Szlakiem bieszczadzkich cerkwi i zapór (17 sierpnia 2009 roku)

Zielone wzgórza nad Soliną
i zapomniany ścieżek ślad.
Flotylle chmur znad lasów płyną,
wędrowne ptaki goni wiatr.
A dalej widzisz już horyzont,
do nas z odległych wraca stron...


Dziś schodzimy nieco niżej, opuszczamy górskie szlaki, ale nie góry:) Pozostajemy tu jeszcze pół dnia, odwiedzając Solinę i Myczkowce oraz okoliczne cerkwie.


W cerkwi w Rabem byliśmy wczoraj, więc dziś pora na kolejne. Miały być te w Żłobku, Czarnej..., ale poranne spotkanie z przewodnikiem spowodowało, że zmieniliśmy plany i ruszyliśmy w przeciwnym kierunku. Hoszowczyk, Równia i Ustjanowa znalazły się na trasie do Soliny i Myczkowców, więc je odwiedziliśmy. W Hoszowczyku zerkaliśmy do środka tylko przez szybkę w drzwiach. Niestety, była zamknięta, a nie było czasu, aby szukać kogoś, kto ma do niej klucze. Na szczęście udało nam się zwiedzić cerkiew w Równi. Trafiliśmy na otwarte drzwi. W środku jednak nie zachował się ikonostas taki piękny jak w Rabe. Potem był jeszcze Ustjanowa - też zamknięta, a do tego wokół niej trwały prace remontowe.

Ruszyliśmy nad Solinę. Zawsze chciałam zobaczyć zalew i zaporę osobiście, bo do tej pory znałam ją z opowieści mamy. Zostawiamy auto jakieś pół kilometra od zapory i idziemy piechotką (oj, gdybym wiedziała, to wzięłabym lepsze buty), bo wiemy, że czym bliżej, tym gorzej będzie z zaparkowaniem. I rzeczywiście tak było. Leniwi kierowcy krążyli po parkingach, szukając miejsc. A na Solinie? Tłumy... Niemal jak na Krupówkach czy w giżyckim porcie w sezonie letnim. Pogoda cudna, aż człowiek wykąpałby się w zalewie. Z góry patrzyliśmy jak ludzie pływają na żaglówkach (oj, przypomniały mi się Mazury...) i rowerkach wodnych w kształcie samochodzików. Spacerujemy deptakiem nad zaporą, zerkając na turbiny. 80 metrów to już nie tama w Mietkowie, ale ogromnego wrażenia na mnie nie robią.


Chyba ładniej i spokojniej będzie nad Zalewem Myczkowskim. Więc ruszamy tam. Rzeczywiście jest dużo mniej ludzi, w zasadzie to tylko kilka osób, jakaś jedna przystań z wypożyczalnią rowerów wodnych i zapora - też o wiele niższa. Z jednej strony mamy przed sobą jeziorko, a z drugiej widok na starorzecze Sanu, w którym przechadzają się czarne bociany.


Jeszcze na dziś zostało nam muzeum miniaturowych cerkwi w myczkowskim Caritasie. W końcu trafiamy i tam, podziwiając wiele, wiele miniatur cerkwi z Bieszczad. Zgrupowane tematycznie w kołach i skwerkach pięknie się prezentują.

Łapiemy jeszcze łyk bieszczadzkiego powietrza, żegnamy góry i ruszamy, bo przed nami długa podróż do Wrocławia. Z mała niespodzianką po drodze. Pięknym widokiem Tatr z odległości ponad 50 km, gdzieś w okolicach Limanowej.

wtorek, 15 września 2009

Tarnica, Połonina Wetlińska (16 sierpnia 2009)


Senne góry – symbol niezgody ze światem,
rezerwat w którym ostatni czerwonoskórzy
nie pogodzeni z samym sobą szukają azylu,
piękna przyrody, dzikiej radości, wolnej miłości,
imperium dla cierpliwych dotykających drzew
nie tylko opuszkami palców ale i językiem
smakując pulsujących soków życia korzeni

Bieszczady – jedna słaba nić wiążąca wszystko,
jednak coś za dużego na rozum i wyrozumiałość
człowieka, jedna nić do związania to co słabe
z ludzkim losem wiszącym nam jednym włosku,
aby utrzymać przy życiu grupy zagubionych
szczęśliwców – wędrujących połoninami,
słychać ich głosy w śpiewie ptaków, wyciu wilka,
widać w jednej kropli wody wypływającej z źródła.

Bieszczady – kościół dla samotnych
w nim tli się zielony płomień nadziei,
lekko na wietrze kołysze się nić pajęcza
wiążąca życie wysnute z samego siebie,
czasem jest liną ratunkową po której pacjent
z poradni zdrowia psychicznego ucieka
przy blasku księżyca w świat wymarzony.

Dlaczego w Bieszczadach nie ma strumyków i jeziorek, tak jak w Tatrach? To chyba pierwsza rzecz, jak nasunęła mi się drugiego dnia wędrówki po bieszczadzkich połoninach.
Startujemy z Rabego. Jest niedziela, więc po szybkim śniadanku idziemy na godzinę 9 do kościoła na mszę. Odbywa się ona w dawnej cerkwi, która pomimo, że malutka, to jest bardzo ładna. A co ciekawe, jako w jednej z nielicznych cerkwi bieszczadzkich zachował się w niej cały ikonostas. Po mszy ucinamy krótką pogawędkę z proboszczem parafii i ruszamy do Ustrzyk Górnych, by stąd wyruszyć na Tarnicę. Niedzielny poranek zaczyna się od awantury o bilety z panią w kasie. Ale szybko znajdujemy się na szlaku i tak, jak dnia poprzedniego długo wędrujemy reglami. Lasu końca nie widać, a może i dobrze, bo upał jest niemiłosierny. Kiedy tylko wynurzyliśmy się z drzew, naszym oczom ukazały się cudne widoki, pomimo że wysoko jeszcze nie byliśmy). Połoniny Caryńska i Wetlińska dumnie lśniły na horyzoncie. Tylko Tarnicy z krzyżem jeszcze nie było widać. Od tej pory idziemy już tylko połoninami, pnąc się raz w górę, innym razem delikatnie schodząc w dół. Jest pięknie, cieplutko - tylko straszny wiatr zasłania twarz wiejącymi włosami.

Ale idziemy, rwąc po drodze jagódki i zachwycając się widokami. Docieramy wreszcie do przełęczy pod Tarnicą. Tu wieje jeszcze mocniej - brr... aż zimno się robi. Na szczyt zostało nam tylko jeszcze niecałe 10 minut. Czym jest jednak te 1346 m n.pm. wobec tatrzańskich ponad dwutysięczników? To zaledwie podnóżek tego, co jest tam. Ale wiem, wiem... Każde góry mają swój klimat, nastrój i każde z nich są piękne, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto kocha góry :)
A na Tarnicy - tłumy oblegające krzyż. A propos myślałam, że jest on nieco większy. Ale w końcu kilkanaście metrów to nie tak mało. To właśnie ten krzyż z tablicą u jego podnóża upamiętnia wejście na szczyt Ojca Świętego, Jana Pawła II, w 1954. To na Tarnicę co roku wierni z krzyżem idą trzema szlakami na drogę krzyżową.


Na szczycie robimy pamiątkowe zdjęcia - w końcu tak trzeba hihi :) Poza tym podziwiamy okolicę: z jednej strony 2 najbardziej znane bieszczadzkie połoniny, z drugiej Halicz, na który nam, niestety, nie uda się już wejść w tym roku. Schodzimy innym szlakiem, tak by dostać się do Wołosatego, licząc na to, że uda nam się złapać busa do Ustrzyk, bo szkoda stracić czasu na przemierzanie 6 km asfaltem. Dość szybko schodzimy w dół, większość trasy pokonując w lesie. Po drodze spotykamy kilka atrakcji, jak na przykład olbrzymia studnia z poidłem dla zwierząt. W Wołosatym udaje nam się złapać na busa, by szybko dotrzeć do Ustrzyk i być gotowym do kolejnej wspinaczki :)

Zatrzymujemy się na chwilkę w knajpce na pierogi z jagodami, podjeżdżamy autkiem do Brzegów Górnych i ruszamy na Połoninę Wetlińską :) (bo przecież dziś jeszcze mało nam gór:)) Ależ to podejście jest ciężkie... Droga pnie się ostro w górę - na szczęście idziemy skrajem lasu, więc można wiele podziwiać. Jest już po godzinie 16.00, wszyscy schodzą w dół, a my dopiero się wdrapujemy na szczyt. Naszym celem jest dotrzeć do Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. Schodzący ostrzegają nas przed żmijami wylegującymi się w słoneczku na gołych skałkach.


Czyżbyśmy znów bili rekordy? - pytam się Jacka. Czas dojścia do schroniska to 1 godzina 30 minut, a my docieramy tam w 45 minut :) Schronisko nic szczególnego, biorę pieczątkę i idziemy na zewnątrz, choć wieje strasznie. W międzyczasie w schronisku oglądamy zdjęcia. Jedno z nich jest niewiarygodne. Przedstawia Tatry widziane w Bieszczadach z odległości około 200 km! Pora schodzić, bo jeszcze musimy dotrzeć do Rabego. Na dole (na Przełęczy Wyżniej) spotyka nas kolejna niespodzianka (zwłaszcza mnie - humanistkę) - symboliczny pomnik Jerzego Harasymowicza w kształcie bramy, a na nim drewniana tablica z jego wszystkim znanym wierszem: "W górach jest wszystko, co kocham...".

Stąd do Brzegów Górnych, gdzie stoi nasz auto mamy jakieś 3 km. Idziemy...ale jak! Na przełaj, bo droga wije się jak serpentyna. Ostatni skrót prowadził przez łąkę, na której za dnia pasły się owce. I tu spotkała nas (nie)wesoła niespodzianka. Jakiś góral gonił nas lagą, wyklinając na co się da..... Ach, szkoda słów. Ale uciekliśmy mu hihi :)


I na koniec dnia kolejna niespodzianka - w Czarnej zatrzymuje mnie do kontroli straż graniczna. Już się wystraszyłam, że za szybko jechałam, ale na szczęście chcieli tylko dokumenty:)
Zrobiło się już prawie ciemno, ale trzeba przecież maksymalnie wykorzystać czas spędzony w Bieszczadach. Zatrzymujemy się więc w Lutowiskach, gdzie jest punkt widokowy z dokładnym opisem panoramy. Podziwiamy piękny zachód słońca. Wcześniej podobny oglądaliśmy nad Sanem, nad którym na chwilkę się zatrzymaliśmy.

piątek, 11 września 2009

Bieszczadzkim szlakiem (15 sierpnia 2009 - Połonina Caryńska)

Przychodzimy, odchodzimy

zostawiamy pot i ślady.
Zabieramy wiatru tchnienie
opaloną twarz i plecy.
Wspominamy w chłodne noce:
Ach Bieszczady! Ach Bieszczady!
Bieszczady? Znałam je do tej pory tylko z opowieści. Ach, jak tam pięknie - zachwycał się każdy. Górska natura kazała wybrać się tam także i mnie:)

Ruszyliśmy w sobotę rano z Rzeszowa, po drodze odwiedzając Gwoźnicę (cóż to była za przeprawa, by dotrzeć do tego miejsca, ale o tym może nieco innym razem). Około godziny 14 byliśmy w Ustrzykach Dolnych, skąd mieliśmy ruszyć zdobywać szlaki. Autko zostawiliśmy przy samej drodze obok przyjemnej knajpki, rezygnując z dość drogiego parkingu BdPN. Troszkę się obawialiśmy o nasz dobytek zostawiony w bagażniku, ale było ok. W planach mieliśmy wejście na Tarnicę, ale przełożyliśmy je na dzień następny, gdyż tego dnia czasu niewiele nas zostało. Postanowiliśmy, że wejdziemy na Połoninę Caryńską. Już na samym początku zaskoczyli nas w kasie, każąc kupić bilety, umożliwiające wejście na ścieżkę przyrodniczą. Paradoksem było to, że bilety umożliwiały też zejście ze szlaku.A co byłoby, gdybym nie miała takiego biletu? Nie zeszłabym ze szlaku?
Ruszamy w górę. Dość długo idziemy lasem, z niecierpliwością czekając, kiedy on się skończy, a naszym oczom ukażą się bieszczadzkie połoniny. Po około godzinie dość intensywnej i bardzo stromej wspinaczki leśnej ukazały nam się pagórki pokryte ogromną ilością wysokich traw i łopianu. Nieco wyżej wyłoniły się piękne widoczki.
Tatry podobają mi się chyba bardziej stwierdzam po pokonaniu kawałka Połoniny Caryńskiej. Tu nie ma wysokich skał, po których trzeba się poruszać robiąc półmetrowe kroki w górę. Ale też jest pięknie! :)Im wyżej jesteśmy, tym piękniejsze krajobrazy. Bezmiar gór i tylko gór ogarnia nas z każdej strony. Tylko gdzieś w dole widać jedną drogę (obwodnicę bieszczadzką). W końcu docieramy na sam szczyt Połoniny Caryńskiej (1297 m n.p.m.) Chwilę odpoczywamy robiąc zdjęcia polskiej i ukraińskiej części Bieszczad. Przed nami Połonina Wetlińska, za nami Tarnica. Pora ruszać, bo jeszcze trzeba zejść i z Przełęczy Wyżniańskiej dostać się do Ustrzyk Górnych. A to odległość około 6 km. Liczymy na to, że uda nam się złapać jakiegoś busa.

Na samym dole dowiadujemy się, że busy jeżdżą co pół godziny. Niestety, żaden nie jedzie, poza jednym, który na przystanku się nie zatrzymał (widocznie tak był zapchany). Podejmujemy decyzję, że idziemy piechotą. Fatalnie idzie się asfaltem, ale nie ma wyjścia. Po jakiś przebytych 4 kilometrach trafia nam się okazja. Podwozi nas starsze małżeństwo, z którym wcześniej mijaliśmy się na szlaku. Zawożą nas pod nasze autko, skąd ruszamy na nocleg do Rabe - bardzo urokliwego miejsca z przytulnym pensjonatem.

wtorek, 8 września 2009

Kasprowy (Wierch oczywiście)- Świnicka Przełęcz - 31 lipca 2009

Wróć. Tatry przyzwały cię tęsknotą.
Pomówimy sam na sam o tobie.
Samotne jak ty - kipiące i dzikie - czekamy odważnie.
A czas nam serca szarpie i żłobi jak potok.
Zanurz się w naszych mgłach jak w dniach skąpanych chmurą,
Naprzeciw nieba stań i pij nasz urok.
Zmierzchem niesiona mgła uchyli ci tajemnicy:
niebo czeka jak ty, czeka pełni księżyca, jak ty czekasz na siebie -
czarne, smutne bezmiernie, czeka swojej wielkości, czeka swojej pełni.

To już, niestety, ostatni dzień wędrówki po Tatrach:( Miała być Świnica, ale mgła pokrzyżowała nam plany i dotarliśmy tylko przez Kasprowy Wierch do Przełęczy świnickiej, by z niej zejść do Hali Gąsienicowej z kilkunastoma pięknymi stawikami. Rankiem nic zapowiadało, że pogoda pokrzyżuje nam plany i uniemożliwi zdobycie Świnicy. By kolejny raz nie iść Doliną Jaworzynki i nie odwiedzać Murowańca postanowiliśmy, że na Świnice wejdziemy przez Kasprowy Wierch i Przełęcz Liliowe.

Ruszamy z Kuźnic. Według znaków na Kasprowy idzie się 3 godziny. My dotarliśmy tam w 1 godzinę 50 min. Nie, rekordu nie biliśmy, tylko Jacek narzucił takie szybkie tempo. 40 minut i byliśmy pod Myślenickimi Turniami i potem już tylko droga na szczyt Kasprowego. Całkiem prosta i lekka, pomimo, że wielu z turystów, których mijaliśmy narzekało, że to wejście jest tragicznie trudne. Nad nami śliczne niebo, słoneczko. Dopiero pod samym szczytem zauważyliśmy, że na niebie pojawiają się burzowe chmurki. Przypomniała mi się burza, jak spotkała nas rok temu, kiedy zbiegaliśmy z Kasprowego (z rekordem 1h 40 min). Na szczycie przez chwilkę trafiliśmy na cudne widoki, gdyż zaraz potem całe góry przykryły chmury i mgła. A ny znaleźliśmy się ponownie w nich. Do tego ziąb i silny wiatr. Rozpoczynam poszukiwania pieczątki do książeczki GOT. Udaje mi się tow końcu w jakimś sklepiku ze sprzętem narciarskim, choć nieuprzejma pani z kiosku zapewniała mnie, że na całym Kasprowym takiej pieczątki nie dostanę.

Stempelek zdobyty (bardzo ładny zresztą), idziemy na Świnicką Przełęcz, bo w końcu przecież Świnica czeka. Mgła jednak i chmury ograniczają widoczność do kilku metrów :( Chyba ze Świnicy trzeba będzie zrezygnować :( Rezygnujemy, tak samo, jak robi to wielu turystów znajdujących się na Przełęczy Świnickiej. Jeszcze tylko robimy pamiątkowe zdjęcie ze Świnicą w tle, hihi :) Widać ją gdzieś za chmurami i mgłami... Cóż trzeba schodzić do Kuźnic. Idziemy Halą Gąsienicową. Tu widoczność jest nieco lepsza, więc możemy podziwiać liczne stawiki: czerwone, zielone.... Samo piękno tatrzańskie:) Brrr... tylko coraz zimniej się robi. A że i głód mnie dopadł, więc siadamy na kamyku nad stawem i jemy bułeczki:)
Oj, będę tesknić przez cały rok za Tatrami, pięknymi widokami, wędrówkam i wspinaczkami do utraty tchu...