wtorek, 15 września 2009

Tarnica, Połonina Wetlińska (16 sierpnia 2009)


Senne góry – symbol niezgody ze światem,
rezerwat w którym ostatni czerwonoskórzy
nie pogodzeni z samym sobą szukają azylu,
piękna przyrody, dzikiej radości, wolnej miłości,
imperium dla cierpliwych dotykających drzew
nie tylko opuszkami palców ale i językiem
smakując pulsujących soków życia korzeni

Bieszczady – jedna słaba nić wiążąca wszystko,
jednak coś za dużego na rozum i wyrozumiałość
człowieka, jedna nić do związania to co słabe
z ludzkim losem wiszącym nam jednym włosku,
aby utrzymać przy życiu grupy zagubionych
szczęśliwców – wędrujących połoninami,
słychać ich głosy w śpiewie ptaków, wyciu wilka,
widać w jednej kropli wody wypływającej z źródła.

Bieszczady – kościół dla samotnych
w nim tli się zielony płomień nadziei,
lekko na wietrze kołysze się nić pajęcza
wiążąca życie wysnute z samego siebie,
czasem jest liną ratunkową po której pacjent
z poradni zdrowia psychicznego ucieka
przy blasku księżyca w świat wymarzony.

Dlaczego w Bieszczadach nie ma strumyków i jeziorek, tak jak w Tatrach? To chyba pierwsza rzecz, jak nasunęła mi się drugiego dnia wędrówki po bieszczadzkich połoninach.
Startujemy z Rabego. Jest niedziela, więc po szybkim śniadanku idziemy na godzinę 9 do kościoła na mszę. Odbywa się ona w dawnej cerkwi, która pomimo, że malutka, to jest bardzo ładna. A co ciekawe, jako w jednej z nielicznych cerkwi bieszczadzkich zachował się w niej cały ikonostas. Po mszy ucinamy krótką pogawędkę z proboszczem parafii i ruszamy do Ustrzyk Górnych, by stąd wyruszyć na Tarnicę. Niedzielny poranek zaczyna się od awantury o bilety z panią w kasie. Ale szybko znajdujemy się na szlaku i tak, jak dnia poprzedniego długo wędrujemy reglami. Lasu końca nie widać, a może i dobrze, bo upał jest niemiłosierny. Kiedy tylko wynurzyliśmy się z drzew, naszym oczom ukazały się cudne widoki, pomimo że wysoko jeszcze nie byliśmy). Połoniny Caryńska i Wetlińska dumnie lśniły na horyzoncie. Tylko Tarnicy z krzyżem jeszcze nie było widać. Od tej pory idziemy już tylko połoninami, pnąc się raz w górę, innym razem delikatnie schodząc w dół. Jest pięknie, cieplutko - tylko straszny wiatr zasłania twarz wiejącymi włosami.

Ale idziemy, rwąc po drodze jagódki i zachwycając się widokami. Docieramy wreszcie do przełęczy pod Tarnicą. Tu wieje jeszcze mocniej - brr... aż zimno się robi. Na szczyt zostało nam tylko jeszcze niecałe 10 minut. Czym jest jednak te 1346 m n.pm. wobec tatrzańskich ponad dwutysięczników? To zaledwie podnóżek tego, co jest tam. Ale wiem, wiem... Każde góry mają swój klimat, nastrój i każde z nich są piękne, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto kocha góry :)
A na Tarnicy - tłumy oblegające krzyż. A propos myślałam, że jest on nieco większy. Ale w końcu kilkanaście metrów to nie tak mało. To właśnie ten krzyż z tablicą u jego podnóża upamiętnia wejście na szczyt Ojca Świętego, Jana Pawła II, w 1954. To na Tarnicę co roku wierni z krzyżem idą trzema szlakami na drogę krzyżową.


Na szczycie robimy pamiątkowe zdjęcia - w końcu tak trzeba hihi :) Poza tym podziwiamy okolicę: z jednej strony 2 najbardziej znane bieszczadzkie połoniny, z drugiej Halicz, na który nam, niestety, nie uda się już wejść w tym roku. Schodzimy innym szlakiem, tak by dostać się do Wołosatego, licząc na to, że uda nam się złapać busa do Ustrzyk, bo szkoda stracić czasu na przemierzanie 6 km asfaltem. Dość szybko schodzimy w dół, większość trasy pokonując w lesie. Po drodze spotykamy kilka atrakcji, jak na przykład olbrzymia studnia z poidłem dla zwierząt. W Wołosatym udaje nam się złapać na busa, by szybko dotrzeć do Ustrzyk i być gotowym do kolejnej wspinaczki :)

Zatrzymujemy się na chwilkę w knajpce na pierogi z jagodami, podjeżdżamy autkiem do Brzegów Górnych i ruszamy na Połoninę Wetlińską :) (bo przecież dziś jeszcze mało nam gór:)) Ależ to podejście jest ciężkie... Droga pnie się ostro w górę - na szczęście idziemy skrajem lasu, więc można wiele podziwiać. Jest już po godzinie 16.00, wszyscy schodzą w dół, a my dopiero się wdrapujemy na szczyt. Naszym celem jest dotrzeć do Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. Schodzący ostrzegają nas przed żmijami wylegującymi się w słoneczku na gołych skałkach.


Czyżbyśmy znów bili rekordy? - pytam się Jacka. Czas dojścia do schroniska to 1 godzina 30 minut, a my docieramy tam w 45 minut :) Schronisko nic szczególnego, biorę pieczątkę i idziemy na zewnątrz, choć wieje strasznie. W międzyczasie w schronisku oglądamy zdjęcia. Jedno z nich jest niewiarygodne. Przedstawia Tatry widziane w Bieszczadach z odległości około 200 km! Pora schodzić, bo jeszcze musimy dotrzeć do Rabego. Na dole (na Przełęczy Wyżniej) spotyka nas kolejna niespodzianka (zwłaszcza mnie - humanistkę) - symboliczny pomnik Jerzego Harasymowicza w kształcie bramy, a na nim drewniana tablica z jego wszystkim znanym wierszem: "W górach jest wszystko, co kocham...".

Stąd do Brzegów Górnych, gdzie stoi nasz auto mamy jakieś 3 km. Idziemy...ale jak! Na przełaj, bo droga wije się jak serpentyna. Ostatni skrót prowadził przez łąkę, na której za dnia pasły się owce. I tu spotkała nas (nie)wesoła niespodzianka. Jakiś góral gonił nas lagą, wyklinając na co się da..... Ach, szkoda słów. Ale uciekliśmy mu hihi :)


I na koniec dnia kolejna niespodzianka - w Czarnej zatrzymuje mnie do kontroli straż graniczna. Już się wystraszyłam, że za szybko jechałam, ale na szczęście chcieli tylko dokumenty:)
Zrobiło się już prawie ciemno, ale trzeba przecież maksymalnie wykorzystać czas spędzony w Bieszczadach. Zatrzymujemy się więc w Lutowiskach, gdzie jest punkt widokowy z dokładnym opisem panoramy. Podziwiamy piękny zachód słońca. Wcześniej podobny oglądaliśmy nad Sanem, nad którym na chwilkę się zatrzymaliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz