czwartek, 25 stycznia 2018

Gaboń - Schronisko na Przehybie - Gaboń (Beskid Sądecki) - 25 stycznia 2018


Z racji mało optymistycznych prognoz pogody nie wiedzieliśmy, gdzie się wybrać, by cokolwiek zobaczyć. Wędrówka na wieżę widokową na Koziarzu czy Eliaszówce nie miała sensu. Zdecydowaliśmy więc, że podreptamy tam, gdzie jest schronisko. Nawet jeśli nic nie będzie widać, to się zagrzejemy, posiedzimy w miłej atmosferze. We wstępnych jeszcze przedwyjazdowych planach było odwiedzenie schroniska na Przehybie. Nie wiedziałam wtedy, czy z jego okolic są jakieś widoki. Nie zadałam sobie trudu, by poczytać o owym schronisku chociaż parę słów. Czasem ten efekt niespodzianki jest bardzo przyjemny. Idzie się, idzie i nie wie się, co się dokładnie zobaczy. Częściej jednak wędrujemy w określone miejsca zachęceni czyimiś zdjęciami czy relacjami.


Z racji, że to nasz ostatni dzień pobytu w Beskidzie Sądeckim rano pakujemy bagaże i ruszamy do miejscowości Gaboń. Na szczyt wejdziemy asfaltową drogą. Dziś oczywiście przykrytą śniegiem, więc tak naprawdę nie będziemy mieli wrażenia, że idziemy po asfalcie. Poza tym po 4 dniach przecierania szlaku wybieramy dziś najłatwiejszy wariant wędrówki. Skoro jest to droga dojazdowa do schroniska, to na pewno musi być choć minimalnie odśnieżona. I tak też będzie. Do pokonania w jedną stronę mamy mniej więcej 8-9 kilometrowy odcinek drogi. Całkiem sporo, co można odczuć zwłaszcza na pierwszym odcinku wędrówki, kiedy dłuży się ona nieco.


W Gaboniu parkujemy na końcu miejscowości. Dalej się pojechać nie da, ponieważ jest postawiony szlaban. Znajduje się tu dość spory parking.
Początkowy odcinek naszej trasy prowadzi dość łagodnie wzdłuż doliny potoku Jaworzynka. Kilka razy przechodzimy przez mostek, mijamy po drodze szałasy oraz ujęcie wody pitnej. Typowo leśna, pozbawiona widoków wędrówka. Mniej więcej w połowie drogi ukazuje się nam maszt na Przehybie, dając nam złudne przekonanie, że do szczytu już bliziutko. I gdyby nie fakt, że mamy mapę i włączoną lokalizację GPS, to myślałabym, że na szczyt dotrzemy za kilkanaście minut. Tymczasem to chyba nawet nie połowa drogi. Nieco później mijamy ruiny starego wyciągu na Przehybie, którym dostarczano zapasy do schroniska. Z tej konstrukcji jednak niewiele zostało. W lesie widać zarastającą już przecinkę, którą wyciąg był poprowadzony. W tym też miejscu skręcamy ostro w prawo, opuszczając dolinę Jaworzynki. Można wybrać stromą skrótową ścieżkę prowadzącą na szczyt, które później i tak łączy się z naszą asfaltową. Jest zasypana śniegiem, więc nawet nie rozważamy opcji skorzystania z niej. Idziemy więc drogą asfaltową. Tu po jakiś 700 metrach znajduje się punkt widokowy i miejsca odpoczynku, z którego jednak dziś nie korzystamy. Z racji tego, że droga jest niewymagająca idziemy przed siebie. Dołącza do nas stroma skrótowa droga, którą "zostawiliśmy" nieco niżej oraz szlak z Jazowska.


Chwilę przerwy robimy dopiero przy szałasie i ołtarzu polowym oraz kamieniu św. Kingi, zwanym Krzesłem Kingi. Tu szlak zaczyna robić się nieco bardziej stromy. Z lewej strony odsłania się nam widok na Kotlinę Sądecką. I wtedy właśnie pierwszy raz dostrzegamy tego dnia, jak piękną dziś mamy pogodę. Przejrzystość powietrza jest bardzo duża, a niebo nad nami błękitne. Teraz już naprawdę nie mogę się doczekać, kiedy wyjdziemy z lasu i znajdziemy się w okolicy schroniska. Może ujrzymy Tatry?  Myślę nieśmiało. Znajdujący się przed nami maszt pokazuje, że już stąd na szczyt niedaleko, ale droga jakoś się dłuży. Spojrzenie w prawą stronę, tuż przed samym szczytem dodaje nam skrzydeł, bowiem zza drzew wyłaniają się Tatry! ;)
Po mniej więcej 2,5 godzinie marszu i pokonaniu około 9 km docieramy do schroniska na Przehybie.
Przehyba to szczyt na wysokości 1175 m n.p.m. Na zachód od szczytu, nieco poniżej, bo na wysokości 1150 znajduje się schronisko turystyczne PTTK, nieopodal niego wieżą przekaźnika RTV.
Dzisiejsza Przehyba przedstawia się bajkowo. Śnieg, słoneczko, mega widoczność, a przede wszystkim prawie pusto! Idziemy najpierw na punkt widokowy obok schroniska. Jednak analiza mapy pokazuje nam, że szczyt znajduje się nieco wyżej. Sam szczyt jednak nie jest tym miejscem, do którego zmierzamy. Na naszej elektronicznej mapie zaznaczony jest magiczny punkt z panoramą 360 stopni. Nie wiemy dokładnie, czego się można po tym miejscu spodziewać, ale idziemy.

  Mniej więcej w połowie drogi między schroniskiem na Przehybie a Wielką Przehybą skręcamy w prawo i podchodzimy jakieś 300 metrów. Nie wiem jak latem, ale widać, że obecnie od kilku dni nikt tu nie szedł, bo śniegu jest po kolana i nie widać, by ktoś ten szlak przecierał. Punkt widokowy jest jednak warty poświęcenia, bo odsłania się tu niczym nie zakłócony widok między innymi na Tatry :)
Widać je dziś rewelacyjnie, ośnieżone dumnie się wznoszą nad znajdującą się w kotlinach mgiełką. Zatrzymujemy się tu na dłużej i próbujemy rozpoznać znajdujące się szczyty. Widzimy je z innej perspektywy, więc nie jest to takie proste, ale częściowo się udaje.
Swoją wycieczkę kończymy na Przehybie, ale na naszej mapie widzimy, że jest jeszcze Wielka Przehyba. Na nią już nie wchodzimy, tym bardziej, iż wnioskujemy, że szczyt pozbawiony jest widoków, a szlak na niego mało przetarty. Zdobyliśmy już Małą Przehybę i Przehybę, więc to wystarczy. Po nacieszeniu oczu Tatrami kierujemy się z powrotem do schroniska, które wcześniej minęliśmy. Jego wnętrze nie robi jednak na nas dużego wrażenia. Nie powiem jest przyjemnie, mamy mamy okno na Tatry, prawie cały budynek dla siebie, ale bywały miejsca milsze.


Michałowi miejsce to do dziś kojarzy się z tym, że musiał się tu pożegnać ze swoimi stuptutami, które przez ostatnie 2 lata towarzyszyły mu podczas wędrówek. Najzwyczajniej przez ten czas się zużyły, więc lądują w koszu na śmieci.
Pora wracać z przepięknej, śnieżnej, słonecznej Przehyby. Czeka nas jeszcze spory kawałek drogi do domu. Zejście co prawda jest dość szybkie, bo zajmuje niecałe dwie godziny. Za to droga do Świdnicy już około godzin pięciu.
Wycieczka na Przehybę pokazała nam kolejny raz, że pogoda w górach potrafi zaskakiwać, a prognozy się mylą. Dziś pomimo zapowiadanych mgieł i nisko położonych chmur trafiliśmy na najlepszą widoczność podczas całego wyjazdu.
Zrobiliśmy 19,5 km w 6 godzin.





 










 





 















 


środa, 24 stycznia 2018

Bacówka pod Obidzą - Wielki Rogacz - Radziejowa - Chatka pod Niemcową - Kosarzyska - Bacówka pod Obidzą (Beskid Sądecki) - 24 stycznia 2018

Przecieranie szlaku między Wielkim Rogaczem a Niemocwą
Stukan!!! - pod takim hasłem minęła dzisiejsza wycieczka. Pewnie nie wszyscy wiedzą cóż to takiego, ale bywalcy okolic Beskidu Sądeckiego na pewno :) Dyskusje o stukanie zdominowały drugą część dzisiejszej wyprawy i stały się tematem rozmów i opowieści przez kolejne dni. O stukanie będzie potem. A teraz do rzeczy....
Chcieliśmy wejść na Radziejową, bo zalicza się ona do Diademu Polskich Gór, których gdzieś tam przy okazji naszych wędrówek po Polsce powolutku uzupełniamy o kolejne perełki. Dziś poza tym miała być piękna pogoda (tak przynajmniej pisali i mówili), a z tego co wyczytałam szlak na odcinku Radziejowa - Wielki Rogacz jest niezwykle widokowy. Niestety, pogody idealnej nie było, choć na chwilę naszym oczom ukazały się Tatry, które można było dostrzec dzięki czujnemu oku i  dobremu refleksowi. Ostatecznie jednak wycieczka, która miała być spacerem na Radziejową z przepięknymi widokami w pewnym momencie przekształciła się w walkę ze śniegiem, miejscami do pasa, przecieraniem szlaku. Żeby jednak nie było, że marudzę, to była ona rewelacyjna! Chatka pod Niemcową warta była niemalże dwugodzinnego przecierania szlaku na niewielkim odcinku drogi.
Podjeżdżamy samochodem do Obidzy. Chcieliśmy pod samą Bacówkę, ale podjazd jest dość stromy, jest ślisko, nie mamy łańcuchów. Parkujemy więc nieco niżej i jakieś 1,5 km podchodzimy pieszo.
Bacówka na Obidzy położona jest na wysokości 931 m n.p.m. w całkiem przyjemnym miejscu.
Chatka pod Niemcową
Wchodzimy tylko na chwilkę do środka, aby zakupić drewniany znaczek turystyczny, a następnie kierujemy się na czerwony szlak, którym dochodzimy do Przełęczy Gromadzkiej (938 m n.p.m.). To taka słabo wyodrębniona przełęcz, znajdująca się w grzbiecie łączącym Wielkiego Rogacza z Eliaszówką. Na przełęczy znajduje się rozdroże szlaków, które uświadamia nam, ile jest jeszcze do zobaczenia w Beskidzie. Już wiemy, że nie zdążymy na przykład pójść na Eliaszówkę czy położony trochę dalej Koziarz. Przez przyjazdem chcieliśmy podziwiać widoki ze znajdujących się na obu szczytach wież widokowych.
Na przełęczy wybieramy niebieski szlak, który w godzinę powinien zaprowadzić nas na Wielkiego Rogacza. I chyba mniej więcej tyle idziemy. Szlak jest prawie nieprzetarty, śniegu do połowy łydki, ale nie idzie się tak źle. Widoków niestety brak, spowijają je chmury i mgła. Pierwszy odpoczynek robimy sobie na Wielkim Rogaczu (1182 m n.p.m.). Wielki Rogacz ma dwa wierzchołki; wyższy zachodni i niższy wschodni. Wraz z Małym Rogaczem są to trzy wierzchołki.  Od Radziejowej oddzielony jest Przełęczą Żłobki. Szczyt jest pozbawiony widoków. O tym, że się na nim znaleźliśmy informuje nas tabliczka. Tu też pierwszy raz przychodzi nam myśli odwiedzenia Chatki pod Niemcową, do której z Wielkiego Rogacza jest tylko 45 minut. Niepokoi nas jednak dopisek, że jest ona czynna sezonowo. Hmm...jak rozumieć pojęcie "sezonowo"? Kiedy ów sezon trwa? Zimą? Latem? Próbujemy się do chatki dodzwonić, ale nikt nie odbiera. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jest to chatka samoobsługowa i chyba otwarta cały czas. Decyzję o pójściu do chatki będziemy rozważać podczas zejścia z Radziejowej. Teraz jednak trzeba na nią wejść. Schodzimy dość ostro w dół, by potem wspiąć się mocno pod górę.


Przechodzimy przez wspomnianą już wcześniej Przełęcz Żłobki. Znajduje się na niej skalna wychodnia i rozdroże szlaków turystycznych. Sama przełęcz jest zalesiona i pozbawiona widoków, ale nieco niżej po jej północnej stronie ze szlaku żółtego otwiera się widok na dolinę Małej Roztoki. Czy wyżej i bliżej Radziejowej jesteśmy, tym mocniej wieje i zimniej się robi. W efekcie na szczycie spędzamy tylko kilka chwil, które przeznaczamy na zrobienie zdjęć. Znajdująca się tu wieża niestety jest nieczynna (spróchniała konstrukcja). Nie ma co jednak żałować, bo przy dzisiejszej pogodzie i tak byśmy nic nie widzieli. Oprócz wieży na szczycie znajdują się również pomnik 1000-lecia Polski oraz betonowy obelisk.
Radziejowa to najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego o wysokości 1266 m n.p.m. zaliczany do Korony Gór Polski i Diademu Polskich Gór.
Ze szczytu ewakuujemy się dość szybko, w kilku miejscach Michałowi udaje się zjechać na jabłuszku. Mniej więcej w połowie drogi między Radziejową a Wielkim Rogaczem czeka nas miła niespodzianka - z morza chmur wyłaniają się Tatry. Może nie takie, jakie chcielibyśmy zobaczyć i nie w całek okazałości, ale są :) Cieszy nas to niesamowicie, ponieważ nie wiemy, jaką niespodziankę pogoda szykuje nam jutro! Szybko jednak stąd uciekamy, bo wieje niemiłosiernie, mrożąc nam twarz i ręce. Czeka nas teraz dość intensywne w tych warunkach podejście na Wielki Rogacz, a tam jeszcze cięższa decyzja do podjęcia.
 Ryzykować i iść do Chatki pod Niemcową, która może być zamknięta czy też wracać do Obidzy, gdzie czeka na nas na pewno otwarta Bacówka na Obidzy. Stwierdzamy, że nie wiadomo, kiedy znów tu będziemy i kiedy będzie okazja do odwiedzenia Chatki, dlatego decydujemy się zmierzać w jej kierunku, zamiast wracać szlakiem, którym już szliśmy. Zgodnie z drogowskazem do miejsca docelowego jest tylko 45 minut, które znacznie się przedłuży. 2 godziny przecierania szlaku, w śniegu momentami przez pierwsze chwile nas bawi, ale potem już zdenerwowanie bierze górę. Jeszcze tak zawianego szlaku nie widziałam, ale wracać nie mam sensu, zwłaszcza, że kiedy zerkamy na mapę widzimy, że pokonaliśmy już połowę drogi. Im bliżej celu, a zarazem niżej, śniegu jest nieco mniej. Jednocześnie z każdym metrem przybliżającym nas do chatki wzrasta poziom niepewności, czy będzie czynna (nie wiemy jeszcze wtedy, że to chatka samoobsługowa). Wtedy w zasadzie nie wiemy nic. Marzymy tylko, żeby gdzieś usiąść w miarę ciepłym miejscu.
Dotarcie do Chatki pod Niemcową wprawia nas w zachwyt. Wchodzimy do środka i widzimy, że jest tu pusto. Można co prawda zapalić w piecu i zagrzać sobie wodę, ale nie udaje nam się znaleźć zapałek. Jest tu jednak w miarę ciepło, a przede wszystkim przyjemnie i klimatycznie. Chatka to dwa położone obok siebie budynki, przystosowane do przetrwania w nieco mniej komfortowych warunkach. Można tu przenocować, ugotować posiłek, pod warunkiem, że zdobędzie się drewno na rozpałkę, a wodę przyniesie z pobliskiego strumyka. Naczyń jest tu pod dostatkiem.

Przecieranie szlaku
Po spędzonej chwili w jednym budynku zostajemy zaproszeni do drugiego przez przesympatycznego gospodarza. Zaparzona kawa połączona z miłą pogawędką sprawiają, że człowiek nie ma ochoty opuszczać tego miejsca. W Chatce cieplutko, klimatycznie, czas jakby się tu zatrzymał. Można by tu  długo siedzieć. Niestety wieczór zbliża się nieuchronnie, a przed nami jeszcze jakieś półtorej godziny drogi. Szybko chatki opuścić się jednak nie udaje, bo gospodarz przedstawia....stukana :) Michał jak zahipnotyzowany patrzy na rozkładaną grę, a potem nie może się od niej oderwać. Nie ważne, że zimno, robi się ciemno, kropi deszcz ze śniegiem. Gra musi trwać. W zasadzie siłą zabieram go od cudownego stołu, podczas, gdy opiekun chatki, pan Jurek, opowiada o wykonywanych przez siebie drewnianych zabawkach.  Zainteresowanie mojego dziecka jest tak duże, że jeszcze przez kilka dni opowiada o stukanie i wszystkim innym, co z Chatką jest związane. Poza tym jednoznacznie stwierdza, że przybędzie tu latem, bo czekają tu jeszcze inne atrakcje. Może się uda w tym roku przy okazji jakiegoś wyjazdu w Tatry, Beskidy lub Bieszczady.
Z Chatki kierujemy się przez Trześniowy Groń do Korsarzysk. Idziemy szeroką drogą, którą można dojechać do Chatki. Cóż za ulga, bo nie musimy przecierać szlaku, a momentami nawet nie ma śniegu. Po całym dniu brodzenia w białym puchu jesteśmy szczęśliwi, że na koniec wycieczki trafiła nam się taka luksusowa droga. Zejście zajmuje nam niecałą godzinę, ale jeszcze musimy pokonać  jakieś 3 kilometry asfaltową drogą, by dojść do samochodu zaparkowanego w Obidzy, Docieramy do niego, kiedy jest już ciemno.
Pokonaliśmy 19 km w 8 godzin i 20 minut. Tempo dość wolne, ale w śniegu po kolana, a czasem nawet po pas szybciej iść się nie da ;)





Okolice Przełęczy Żłobki. Tatry w zarysie

















Wieża na Radziejowej




Witaj na szlaku - po pokonaniu 15 kilometrów :)





Stukanowy pojedynek :)