środa, 21 października 2009

Zimowe Karkonosze jesienią - 17 października 2009

Jak ciche są te góry, gdy leżą pod śniegiem,
zaszyte w biały całun kosówkowym ściegiem!
Choć nieżywe na pozór, są tylko w letargu.
Czasem wstrząsną się, z piersi zrzucą stosy piargów
i przeciągną się we śnie.


Miało być tak ciepło, a tymczasem Karkonosze przywitały nas ogromną ilością śniegu. Wszystko zarezerwowane, zaliczka wpłacona, a ja gotowa i spragniona wyjazdu. Mimo niekorzystnych prognoz pogodowych ruszamy w piątek 16 października. Może nie będzie tak źle z tym śniegiem - myślę sobie, jadąc do Karpacza. Tymczasem już za Bolkowem zostajemy osaczeni przez śnieg, którego przybywa z każdym kilometrem. w Karpaczu główna droga jest odśnieżona, gorzej z bocznymi, a na takie właśnie mamy jechać. Dobrze, że mamy zimowe opony, bo podjazd do Pensjonatu Halnego jest dość stromy i zasypany śniegiem. Kopiemy się w nim kilka razy, ale udaje się nam w końcu dotrzeć na miejsce noclegu. A tu kolejne zaskoczenie: okazuje się, że w ośrodku nie ma prądu (powód: sypiący śnieg). Cóż... - dostajemy świeczkę i idziemy się rozpakować do naszego pokoiku.


Sobotni ranek zapowiada się przyjemnie. Śnieg przestał padać, a temperatura waha się w granicach zera stopni. Mamy więc optymalną w tych warunkach pogodę do górskich wędrówek. Z racji tego, że mieszkamy pod Wangiem, dojście do szlaku zajmuje nam niecałe 10 minut. Tam, oczywiście, czeka na nas budka z biletami uprawniającymi do wejścia do Parku Narodowego. Na szczęście uprzejmy pan sprzedaje nam 2 ulgowe bez proszenia o legitymacje.
Ruszamy na zimową wspinaczkę do Samotni i Strzechy Akademickiej. Chwilę po wejście na szlak ściągam bluzę, którą mam pod kurtką, bo jest ciepło. Droga nam znajoma dziś wydaje się nieco obca. Zewsząd widać tylko śnieg: drzewa, jeszcze, zielone uginają się pod naporem śniegu. Szlak ledwo przetarty. Idziemy więc, brodząc w śniegu prawie po kolana. Dobrze, że pożyczyłam sobie od siostry wysokie buty, bo już miałabym w butach mokro i pełno śniegu (tak, jak ma Jacek). Brodzę więc po zaspach i fotografuję, bo przecież w październiku tyle śniegu w Karkonoszach to rzadkość. Przypomina mi się górski śnieg z majowego pobytu. Tamten był taki strasznie mokry, topniejący i nieprzyjemny, a ten dzisiejszy... świeżutki, bialutki puszek :) Aż przyjemnie po nim iść. Na szlaku mijamy tylko nielicznych turystów (jakaś wycieczka i parę osób indywidualnie zdobywających szczyty).


Żałuję, że nie widać Śnieżki. Wszędzie tylko wszechogarniająca biel. Jeszcze nigdy nie byłam zimą w górach, może dlatego teraz zachwycam się pejzażem. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy odwiedzić Kocioł Małego Stawu i stamtąd dostaniemy się do Strzechy Akademickiej. Trasa nie jest długa, więc się nie spieszymy. Przejście całej trasy razem z odpoczynkami w schroniskach zajęło nam 4 godziny. Docieramy do Małego Stawu, który zachwyca nas bajkowym widokiem. Staw jest chyba zamarznięty, albo pokryty śniegiem. Samotnia przykryta śniegiem również - prawie po sam dach. Idziemy do środka ogrzać się herbatką. Brrr... moje spodnie są już mokre do kolan, a przed nami jeszcze troszkę drogi. Na szczęście w butach mam sucho :)


Około południa wychodzi słoneczko, które odbija się od śniegu i tak razi w oczy, że nic prawie nie widać. Przed oczami mam ciemno, a czeka nas wędrówka ledwo co przetartym szlakiem z Samotni do Strzechy. Tu śnieg momentami sięga po pas. Brodzimy w zaspach, próbując przechytrzyć słońce odbijające się od śniegu, bo każde zachwianie grozi upadkiem ze szlaku w miękki puch, z którego wygrzebać się czasem nie jest łatwo. Mimo ogromnego śniegu za jakieś 10 minut jesteśmy w Strzesze Akademickiej. Tam witamy się z bałwankiem marznącym pod schroniskiem i idziemy do środka po pieczątkę do książeczki GOT. Pod Strzechą usypanego śniegu chyba z półtora metra. I jeszcze panowie usypują stertę zrzucając śnieg z dachu.
Zejście do Karpacza przebiega w mniej sprzyjających warunkach, gdyż słońca zachodzi, a mgła robi się coraz większa. Widoczność jest minimalna, a dodatkowo zaczyna prószyć śnieg. Poza tym w połowie drogi orientujemy się, że schodziliśmy nie tym szlakiem, co planowaliśmy. Chcieliśmy wyjść pod Wangiem, idąc przez Polanę, a jakimś dziwnym trafem zeszliśmy tak zwanym torem saneczkowym i wyszliśmy niedaleko Orlinka. Widać tamta droga była zasypana.
Trafiliśmy na optymalne warunki do wspinaczki:) Dzień później śnieg sypał okropnie, więc wtedy z wyjścia byłyby nici.



czwartek, 24 września 2009

Wielka Sowa - 1015 m n.p.m. - 6 września 2009


Pamiętam, że kiedyś tam byłam, chyba jeszcze w czasach podstawówki i raczej niewiele z tego wyjazdu pamiętam. Pora więc przypomnieć sobie, jak wyglądają. O Schronisku pod Orłem też już słyszałam, więc pora odwiedzić Góry Sowie. Roztaczają się one dumnie na długości 26 km między Górami Wałbrzyskimi a Bardzkimi. Góry te dzielą się kilkoma przełęczami, a z każdej z nich można wejść na inny szczyt. My za cel obieramy sobie Przełęcz Sokolą, by stamtąd dostać się na Wielką Sowę, gdzie znajduje się wieża widokowa. Ruszamy dość późno, bo gdzieś po godzinie 15.00, dlatego musimy się spieszyć z wejściem. Poza tym robi się zimno, a i pewnie zrobi się szybko ciemno, bo to już wrzesień. Znaki wskazują czas wejścia na szczyt około 40 minut, co się potem okazało bzdurę, bo na każdym z kolejnych oznaczeń był podany inny czas. Po około 10 minutach docieramy do Schroniska pod Orłem. Tu robimy kilka zdjęć z Duchem Gór:) Idziemy długo lasem, a w zasadzie czymś, co można nazwać pozostałością po lesie.

W tym miejscu można zauważyć ogromne zniszczenia w drzewostanie, chyba największe w całych Karkonoszach. Połamane drzewa to efekt silnych wiatrów. Turystów na szlaku jest już niewielu, mijamy tylko pojedyncze osoby. Idziemy, zatrzymując się co jakiś czas na jagódki, których tu było chyba więcej niż w Tatrach czy Bieszczadach. Jacek zatrzymuje się na rwanie prawie cały czas, a my z mamą nawołujemy go do pospieszenia się, bo noc nas zastanie, ruszając się w tak żółwim tempie.

Po jakiejś godzince jesteśmy na szczycie. Ale tu ładnie :) Chyba przyjemniej niż na szczycie Ślęży, a do tego piękne widoczki, rozpościerające się z każdej strony. Co prawda pogoda nie zachwyca, ale widoczność jest w miarę dobra. Wchodzimy na początkową część wieży widokowej i oglądamy. A kto zgadnie co? Oczywiście Ślężę :) Żałujemy, że nie zabraliśmy ze sobą kiełbasek, bo jest tu kilka ciekawych miejsc na ognisk czy grilla. W zasadzie to nic nie mamy do jedzenie. Kupujemy więc czekoladę i kawę, by się nieco ogrzać, bo chłodzenie na górze jest spore. Chwila odpoczynku na pniaczkach i ruszamy w dół. Po drodze zbieram kilka pieczątek i rozczarowuję się zachwalanym przez wszystkich Schroniskiem pod Orłem.
Następnym razem trzeba się wybrać na Przełęcz Jugowską, a stamtąd na Kalenicę.


piątek, 18 września 2009

Ślęża na pożeganie wakacji (30 sierpnia 2009)

Nieprawdopodobne, że w tym roku po raz pierwszy jestem na Ślęży! Ja, która chodziłam tam po kilka razy w roku, zaczynając czasem już w lutym. W tym roku było jednak dużo innych górek:)

Ruszamy więc w czwórkę w niedzielne popołudnie. Docieramy tradycyjnie na Przełęcz Tąpadła. Tu tradycyjnie jest problem ze znalezieniem miejsca do zaparkowania, ale udaje się :) Teraz możemy ruszać. Docieramy na szczyt w 45 minut, choć znaki wskazują godzinny czas wejścia. Przecież to taka mała górka (718 m n.p.m.) - można na nią niemal wbiec bez zmęczenia. I tak też się dzieje prawie z nami!

Szybkie tempo i jesteśmy pierwszy raz w tym roku na ślężańskim szczycie. Najpierw posilamy się bananami niesionymi na górę, a potem podziwiamy widoczki i robimy foteczki. Widoki dziś są bardzo ładne. Widać mój Buków, zalew w Mietkowie, Wrocław i Śnieżkę też. Następnie pora na niedźwiadka - wspinamy się na tę starożytną rzeźbę kultową we trójkę.


Potem ja, jak zwykle, nie mogę z niej zejść... Ale udaje się przy lekkiej pomocy Jacka. Ruszamy na 12-metrową wieżę widokową. Jedno pięterko, drugie pięterko i jesteśmy na samej górze. Tylko mama zatrzymała się na pierwszym piętrze, bo wyżej iść się bała. A my podziwiamy wszystko z góry. Jakub pozuje do zdjęć wchodząc na barierkę, aż wszystkim zebranym na górze robi się gorąco ze strachu i proszą go, by nie odlatywał. Z wieży wkoło rozpościerają się piękne widoki. Obok nas dumnie góruje nad Ślężą 132-metrowy maszt telekomunikacyjnej stacji przekaźnikowej, z drogiej strony kościół pw. Najświętszej Marii Panny.

Na górze robi się tłumnie (tutaj tłumem jest już 5 osób, hihi), więc schodzimy na dół. Tu jeszcze tradycyjnie trzeba pochodzić sobie po skałkach i wtedy już można ruszać do domu. Pierwsze w tym wejście na Ślężę zaliczone :)

środa, 16 września 2009

Szlakiem bieszczadzkich cerkwi i zapór (17 sierpnia 2009 roku)

Zielone wzgórza nad Soliną
i zapomniany ścieżek ślad.
Flotylle chmur znad lasów płyną,
wędrowne ptaki goni wiatr.
A dalej widzisz już horyzont,
do nas z odległych wraca stron...


Dziś schodzimy nieco niżej, opuszczamy górskie szlaki, ale nie góry:) Pozostajemy tu jeszcze pół dnia, odwiedzając Solinę i Myczkowce oraz okoliczne cerkwie.


W cerkwi w Rabem byliśmy wczoraj, więc dziś pora na kolejne. Miały być te w Żłobku, Czarnej..., ale poranne spotkanie z przewodnikiem spowodowało, że zmieniliśmy plany i ruszyliśmy w przeciwnym kierunku. Hoszowczyk, Równia i Ustjanowa znalazły się na trasie do Soliny i Myczkowców, więc je odwiedziliśmy. W Hoszowczyku zerkaliśmy do środka tylko przez szybkę w drzwiach. Niestety, była zamknięta, a nie było czasu, aby szukać kogoś, kto ma do niej klucze. Na szczęście udało nam się zwiedzić cerkiew w Równi. Trafiliśmy na otwarte drzwi. W środku jednak nie zachował się ikonostas taki piękny jak w Rabe. Potem był jeszcze Ustjanowa - też zamknięta, a do tego wokół niej trwały prace remontowe.

Ruszyliśmy nad Solinę. Zawsze chciałam zobaczyć zalew i zaporę osobiście, bo do tej pory znałam ją z opowieści mamy. Zostawiamy auto jakieś pół kilometra od zapory i idziemy piechotką (oj, gdybym wiedziała, to wzięłabym lepsze buty), bo wiemy, że czym bliżej, tym gorzej będzie z zaparkowaniem. I rzeczywiście tak było. Leniwi kierowcy krążyli po parkingach, szukając miejsc. A na Solinie? Tłumy... Niemal jak na Krupówkach czy w giżyckim porcie w sezonie letnim. Pogoda cudna, aż człowiek wykąpałby się w zalewie. Z góry patrzyliśmy jak ludzie pływają na żaglówkach (oj, przypomniały mi się Mazury...) i rowerkach wodnych w kształcie samochodzików. Spacerujemy deptakiem nad zaporą, zerkając na turbiny. 80 metrów to już nie tama w Mietkowie, ale ogromnego wrażenia na mnie nie robią.


Chyba ładniej i spokojniej będzie nad Zalewem Myczkowskim. Więc ruszamy tam. Rzeczywiście jest dużo mniej ludzi, w zasadzie to tylko kilka osób, jakaś jedna przystań z wypożyczalnią rowerów wodnych i zapora - też o wiele niższa. Z jednej strony mamy przed sobą jeziorko, a z drugiej widok na starorzecze Sanu, w którym przechadzają się czarne bociany.


Jeszcze na dziś zostało nam muzeum miniaturowych cerkwi w myczkowskim Caritasie. W końcu trafiamy i tam, podziwiając wiele, wiele miniatur cerkwi z Bieszczad. Zgrupowane tematycznie w kołach i skwerkach pięknie się prezentują.

Łapiemy jeszcze łyk bieszczadzkiego powietrza, żegnamy góry i ruszamy, bo przed nami długa podróż do Wrocławia. Z mała niespodzianką po drodze. Pięknym widokiem Tatr z odległości ponad 50 km, gdzieś w okolicach Limanowej.

wtorek, 15 września 2009

Tarnica, Połonina Wetlińska (16 sierpnia 2009)


Senne góry – symbol niezgody ze światem,
rezerwat w którym ostatni czerwonoskórzy
nie pogodzeni z samym sobą szukają azylu,
piękna przyrody, dzikiej radości, wolnej miłości,
imperium dla cierpliwych dotykających drzew
nie tylko opuszkami palców ale i językiem
smakując pulsujących soków życia korzeni

Bieszczady – jedna słaba nić wiążąca wszystko,
jednak coś za dużego na rozum i wyrozumiałość
człowieka, jedna nić do związania to co słabe
z ludzkim losem wiszącym nam jednym włosku,
aby utrzymać przy życiu grupy zagubionych
szczęśliwców – wędrujących połoninami,
słychać ich głosy w śpiewie ptaków, wyciu wilka,
widać w jednej kropli wody wypływającej z źródła.

Bieszczady – kościół dla samotnych
w nim tli się zielony płomień nadziei,
lekko na wietrze kołysze się nić pajęcza
wiążąca życie wysnute z samego siebie,
czasem jest liną ratunkową po której pacjent
z poradni zdrowia psychicznego ucieka
przy blasku księżyca w świat wymarzony.

Dlaczego w Bieszczadach nie ma strumyków i jeziorek, tak jak w Tatrach? To chyba pierwsza rzecz, jak nasunęła mi się drugiego dnia wędrówki po bieszczadzkich połoninach.
Startujemy z Rabego. Jest niedziela, więc po szybkim śniadanku idziemy na godzinę 9 do kościoła na mszę. Odbywa się ona w dawnej cerkwi, która pomimo, że malutka, to jest bardzo ładna. A co ciekawe, jako w jednej z nielicznych cerkwi bieszczadzkich zachował się w niej cały ikonostas. Po mszy ucinamy krótką pogawędkę z proboszczem parafii i ruszamy do Ustrzyk Górnych, by stąd wyruszyć na Tarnicę. Niedzielny poranek zaczyna się od awantury o bilety z panią w kasie. Ale szybko znajdujemy się na szlaku i tak, jak dnia poprzedniego długo wędrujemy reglami. Lasu końca nie widać, a może i dobrze, bo upał jest niemiłosierny. Kiedy tylko wynurzyliśmy się z drzew, naszym oczom ukazały się cudne widoki, pomimo że wysoko jeszcze nie byliśmy). Połoniny Caryńska i Wetlińska dumnie lśniły na horyzoncie. Tylko Tarnicy z krzyżem jeszcze nie było widać. Od tej pory idziemy już tylko połoninami, pnąc się raz w górę, innym razem delikatnie schodząc w dół. Jest pięknie, cieplutko - tylko straszny wiatr zasłania twarz wiejącymi włosami.

Ale idziemy, rwąc po drodze jagódki i zachwycając się widokami. Docieramy wreszcie do przełęczy pod Tarnicą. Tu wieje jeszcze mocniej - brr... aż zimno się robi. Na szczyt zostało nam tylko jeszcze niecałe 10 minut. Czym jest jednak te 1346 m n.pm. wobec tatrzańskich ponad dwutysięczników? To zaledwie podnóżek tego, co jest tam. Ale wiem, wiem... Każde góry mają swój klimat, nastrój i każde z nich są piękne, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto kocha góry :)
A na Tarnicy - tłumy oblegające krzyż. A propos myślałam, że jest on nieco większy. Ale w końcu kilkanaście metrów to nie tak mało. To właśnie ten krzyż z tablicą u jego podnóża upamiętnia wejście na szczyt Ojca Świętego, Jana Pawła II, w 1954. To na Tarnicę co roku wierni z krzyżem idą trzema szlakami na drogę krzyżową.


Na szczycie robimy pamiątkowe zdjęcia - w końcu tak trzeba hihi :) Poza tym podziwiamy okolicę: z jednej strony 2 najbardziej znane bieszczadzkie połoniny, z drugiej Halicz, na który nam, niestety, nie uda się już wejść w tym roku. Schodzimy innym szlakiem, tak by dostać się do Wołosatego, licząc na to, że uda nam się złapać busa do Ustrzyk, bo szkoda stracić czasu na przemierzanie 6 km asfaltem. Dość szybko schodzimy w dół, większość trasy pokonując w lesie. Po drodze spotykamy kilka atrakcji, jak na przykład olbrzymia studnia z poidłem dla zwierząt. W Wołosatym udaje nam się złapać na busa, by szybko dotrzeć do Ustrzyk i być gotowym do kolejnej wspinaczki :)

Zatrzymujemy się na chwilkę w knajpce na pierogi z jagodami, podjeżdżamy autkiem do Brzegów Górnych i ruszamy na Połoninę Wetlińską :) (bo przecież dziś jeszcze mało nam gór:)) Ależ to podejście jest ciężkie... Droga pnie się ostro w górę - na szczęście idziemy skrajem lasu, więc można wiele podziwiać. Jest już po godzinie 16.00, wszyscy schodzą w dół, a my dopiero się wdrapujemy na szczyt. Naszym celem jest dotrzeć do Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. Schodzący ostrzegają nas przed żmijami wylegującymi się w słoneczku na gołych skałkach.


Czyżbyśmy znów bili rekordy? - pytam się Jacka. Czas dojścia do schroniska to 1 godzina 30 minut, a my docieramy tam w 45 minut :) Schronisko nic szczególnego, biorę pieczątkę i idziemy na zewnątrz, choć wieje strasznie. W międzyczasie w schronisku oglądamy zdjęcia. Jedno z nich jest niewiarygodne. Przedstawia Tatry widziane w Bieszczadach z odległości około 200 km! Pora schodzić, bo jeszcze musimy dotrzeć do Rabego. Na dole (na Przełęczy Wyżniej) spotyka nas kolejna niespodzianka (zwłaszcza mnie - humanistkę) - symboliczny pomnik Jerzego Harasymowicza w kształcie bramy, a na nim drewniana tablica z jego wszystkim znanym wierszem: "W górach jest wszystko, co kocham...".

Stąd do Brzegów Górnych, gdzie stoi nasz auto mamy jakieś 3 km. Idziemy...ale jak! Na przełaj, bo droga wije się jak serpentyna. Ostatni skrót prowadził przez łąkę, na której za dnia pasły się owce. I tu spotkała nas (nie)wesoła niespodzianka. Jakiś góral gonił nas lagą, wyklinając na co się da..... Ach, szkoda słów. Ale uciekliśmy mu hihi :)


I na koniec dnia kolejna niespodzianka - w Czarnej zatrzymuje mnie do kontroli straż graniczna. Już się wystraszyłam, że za szybko jechałam, ale na szczęście chcieli tylko dokumenty:)
Zrobiło się już prawie ciemno, ale trzeba przecież maksymalnie wykorzystać czas spędzony w Bieszczadach. Zatrzymujemy się więc w Lutowiskach, gdzie jest punkt widokowy z dokładnym opisem panoramy. Podziwiamy piękny zachód słońca. Wcześniej podobny oglądaliśmy nad Sanem, nad którym na chwilkę się zatrzymaliśmy.

piątek, 11 września 2009

Bieszczadzkim szlakiem (15 sierpnia 2009 - Połonina Caryńska)

Przychodzimy, odchodzimy

zostawiamy pot i ślady.
Zabieramy wiatru tchnienie
opaloną twarz i plecy.
Wspominamy w chłodne noce:
Ach Bieszczady! Ach Bieszczady!
Bieszczady? Znałam je do tej pory tylko z opowieści. Ach, jak tam pięknie - zachwycał się każdy. Górska natura kazała wybrać się tam także i mnie:)

Ruszyliśmy w sobotę rano z Rzeszowa, po drodze odwiedzając Gwoźnicę (cóż to była za przeprawa, by dotrzeć do tego miejsca, ale o tym może nieco innym razem). Około godziny 14 byliśmy w Ustrzykach Dolnych, skąd mieliśmy ruszyć zdobywać szlaki. Autko zostawiliśmy przy samej drodze obok przyjemnej knajpki, rezygnując z dość drogiego parkingu BdPN. Troszkę się obawialiśmy o nasz dobytek zostawiony w bagażniku, ale było ok. W planach mieliśmy wejście na Tarnicę, ale przełożyliśmy je na dzień następny, gdyż tego dnia czasu niewiele nas zostało. Postanowiliśmy, że wejdziemy na Połoninę Caryńską. Już na samym początku zaskoczyli nas w kasie, każąc kupić bilety, umożliwiające wejście na ścieżkę przyrodniczą. Paradoksem było to, że bilety umożliwiały też zejście ze szlaku.A co byłoby, gdybym nie miała takiego biletu? Nie zeszłabym ze szlaku?
Ruszamy w górę. Dość długo idziemy lasem, z niecierpliwością czekając, kiedy on się skończy, a naszym oczom ukażą się bieszczadzkie połoniny. Po około godzinie dość intensywnej i bardzo stromej wspinaczki leśnej ukazały nam się pagórki pokryte ogromną ilością wysokich traw i łopianu. Nieco wyżej wyłoniły się piękne widoczki.
Tatry podobają mi się chyba bardziej stwierdzam po pokonaniu kawałka Połoniny Caryńskiej. Tu nie ma wysokich skał, po których trzeba się poruszać robiąc półmetrowe kroki w górę. Ale też jest pięknie! :)Im wyżej jesteśmy, tym piękniejsze krajobrazy. Bezmiar gór i tylko gór ogarnia nas z każdej strony. Tylko gdzieś w dole widać jedną drogę (obwodnicę bieszczadzką). W końcu docieramy na sam szczyt Połoniny Caryńskiej (1297 m n.p.m.) Chwilę odpoczywamy robiąc zdjęcia polskiej i ukraińskiej części Bieszczad. Przed nami Połonina Wetlińska, za nami Tarnica. Pora ruszać, bo jeszcze trzeba zejść i z Przełęczy Wyżniańskiej dostać się do Ustrzyk Górnych. A to odległość około 6 km. Liczymy na to, że uda nam się złapać jakiegoś busa.

Na samym dole dowiadujemy się, że busy jeżdżą co pół godziny. Niestety, żaden nie jedzie, poza jednym, który na przystanku się nie zatrzymał (widocznie tak był zapchany). Podejmujemy decyzję, że idziemy piechotą. Fatalnie idzie się asfaltem, ale nie ma wyjścia. Po jakiś przebytych 4 kilometrach trafia nam się okazja. Podwozi nas starsze małżeństwo, z którym wcześniej mijaliśmy się na szlaku. Zawożą nas pod nasze autko, skąd ruszamy na nocleg do Rabe - bardzo urokliwego miejsca z przytulnym pensjonatem.

wtorek, 8 września 2009

Kasprowy (Wierch oczywiście)- Świnicka Przełęcz - 31 lipca 2009

Wróć. Tatry przyzwały cię tęsknotą.
Pomówimy sam na sam o tobie.
Samotne jak ty - kipiące i dzikie - czekamy odważnie.
A czas nam serca szarpie i żłobi jak potok.
Zanurz się w naszych mgłach jak w dniach skąpanych chmurą,
Naprzeciw nieba stań i pij nasz urok.
Zmierzchem niesiona mgła uchyli ci tajemnicy:
niebo czeka jak ty, czeka pełni księżyca, jak ty czekasz na siebie -
czarne, smutne bezmiernie, czeka swojej wielkości, czeka swojej pełni.

To już, niestety, ostatni dzień wędrówki po Tatrach:( Miała być Świnica, ale mgła pokrzyżowała nam plany i dotarliśmy tylko przez Kasprowy Wierch do Przełęczy świnickiej, by z niej zejść do Hali Gąsienicowej z kilkunastoma pięknymi stawikami. Rankiem nic zapowiadało, że pogoda pokrzyżuje nam plany i uniemożliwi zdobycie Świnicy. By kolejny raz nie iść Doliną Jaworzynki i nie odwiedzać Murowańca postanowiliśmy, że na Świnice wejdziemy przez Kasprowy Wierch i Przełęcz Liliowe.

Ruszamy z Kuźnic. Według znaków na Kasprowy idzie się 3 godziny. My dotarliśmy tam w 1 godzinę 50 min. Nie, rekordu nie biliśmy, tylko Jacek narzucił takie szybkie tempo. 40 minut i byliśmy pod Myślenickimi Turniami i potem już tylko droga na szczyt Kasprowego. Całkiem prosta i lekka, pomimo, że wielu z turystów, których mijaliśmy narzekało, że to wejście jest tragicznie trudne. Nad nami śliczne niebo, słoneczko. Dopiero pod samym szczytem zauważyliśmy, że na niebie pojawiają się burzowe chmurki. Przypomniała mi się burza, jak spotkała nas rok temu, kiedy zbiegaliśmy z Kasprowego (z rekordem 1h 40 min). Na szczycie przez chwilkę trafiliśmy na cudne widoki, gdyż zaraz potem całe góry przykryły chmury i mgła. A ny znaleźliśmy się ponownie w nich. Do tego ziąb i silny wiatr. Rozpoczynam poszukiwania pieczątki do książeczki GOT. Udaje mi się tow końcu w jakimś sklepiku ze sprzętem narciarskim, choć nieuprzejma pani z kiosku zapewniała mnie, że na całym Kasprowym takiej pieczątki nie dostanę.

Stempelek zdobyty (bardzo ładny zresztą), idziemy na Świnicką Przełęcz, bo w końcu przecież Świnica czeka. Mgła jednak i chmury ograniczają widoczność do kilku metrów :( Chyba ze Świnicy trzeba będzie zrezygnować :( Rezygnujemy, tak samo, jak robi to wielu turystów znajdujących się na Przełęczy Świnickiej. Jeszcze tylko robimy pamiątkowe zdjęcie ze Świnicą w tle, hihi :) Widać ją gdzieś za chmurami i mgłami... Cóż trzeba schodzić do Kuźnic. Idziemy Halą Gąsienicową. Tu widoczność jest nieco lepsza, więc możemy podziwiać liczne stawiki: czerwone, zielone.... Samo piękno tatrzańskie:) Brrr... tylko coraz zimniej się robi. A że i głód mnie dopadł, więc siadamy na kamyku nad stawem i jemy bułeczki:)
Oj, będę tesknić przez cały rok za Tatrami, pięknymi widokami, wędrówkam i wspinaczkami do utraty tchu...



niedziela, 30 sierpnia 2009

Dolina za Bramką (30 lipca 2009)

Pomiędzy Doliną Strążyską a Doliną Malej Łąki znajduje się niewielkie miejsce zwane Doliną za Bramką (od miejsc, w których skały tworzą zwężenia dna doliny). Jej niecałe 2 km i powierzchnia 100 hektarów nie pozwalają zmęczyć nóżek. Idziemy tam po południu, a całe przejście razem z drogą powrotną zajmuje nam nie dłużej niż jedną godzinkę. Po drodze podziwiamy wapienne i dolomitowe twory i skarpy skalne. Droga całkiem przyjemna pnie się delikatnie pod górkę wzdłuż potoku zza Bramki. Co kilkaset metrów widać małą kaskadę, która na końcu dolinki przechodzi w niewielki wodospad.




Góry moje, wierchy moje.. - Krzyżne i Orla Perć (29 lipca 2009)


Tu
nie ma pięknych słów
Tu one nic nie znaczą
- tu są
takie miejsca w skale
które nigdy
słońca nie zobaczą
- tu są
takie miejsca
na ziemi
gdzie najcenniejsze
milczenie
"Góry moje wierchy moje otwórzcie swe ramiona ..." - te słowa piosenki zespołu Harlem (http://www.youtube.com/watch?v=4RS4u6aePFU) brzmią w moich uszach od jakiegoś czasu... Miłość do gór to coś pięknego :) Mimo, że wydreptane przez ludzi, to jednak bardzo tajemnicze i niedoścignione. Człowiek? - wobec ich potęgi jest bezsilny i malutki. Jego stopa nie stanęła i być może nigdy nie stanie w wielu miejscach, które mimo wszystko kuszą swoją grozą i niedostępnością. To właśnie przeprawa przez Orlą Perć, mimo, że we mgle, pokazała mi prawdziwe oblicze gór.

Wstaliśmy dość wcześnie, to znaczy ja (koło 5.30) rano, a Jacek sobie pospał do godziny 7. Poczekaliśmy do 8.00 na wrzątek i ruszyliśmy. Pogoda zapowiadała się pięknie. Przywitał nas piękny ranek w Dolinie Pięciu Stawów. Góry cudownie odbijały się w wodzie. Ruszyliśmy więc podziwiać Siklawę i Dolinę Roztoki. Tu kolejna niespodzianka i kolejne piękne widoki. Mgła unosiła się do góry, przysłaniając delikatnie góry. Właśnie, myśleliśmy, że to tylko poranna mgła i para unosząca się znad wody, ale....


Ruszamy na Krzyżne, jednak, czym wyżej idziemy, tym mgła większa, a widoczność fatalna. Droga na Krzyżne cudowna, najpierw delikatnie pnie się w górę i spada w dół i tak cały czas. Żałuję, że bardzo słabo widać otaczającą nas rzeczywistość. Bo widoki na pewno byłyby piękne, zwłaszcza, że idziemy skrajem góry, mając po prawej stronie Wołoszyn. Po drodze mijamy malutki wodospadzik i tu zaczynają się schody.... Szlak pnie się wysoko do góry, idziemy stromymi skałami, gubiąc momentami czerwone znaczniki. Mgła i chmury suną się na nas niemiłosiernie, zasłaniając widoczność. Ale na szczęście trafiamy na kilka chwil, kiedy powietrze się rozrzedza i wyłaniają się ładne widoczki. Prawie pod samym Krzyżnem spotykamy.... kozicę. Niestety, nie zdążyłam wyjąć aparatu, żeby zrobić jej zdjęcie, bo świstak dał jej ostrzeżenie i kozica najzwyczajniej w świecie uciekła. Tu można je spotkać bardzo często, gdyż Wołoszyn jest rezerwatem przyrody. Kilkanaście lat temu zamknięto szlaki prowadzące właśnie przez Wołoszyn.


Droga robi się coraz bardziej stroma, idziemy już prawie na czworakach, bo kamulce się osuwają, głazy są śliskie. Trzeba robić duże kroki, by je pokonać i jeszcze nie zboczyć ze szlaku. Wreszcie docieramy na szczyt. Jesteśmy tu pierwszymi turystami :) Chwilę po nas od strony Stawu Gąsienicowego dociera inny pan, który będzie nam towarzyszył podczas początkowego etapu Orlej Perci. Przeglądamy mapę i chwilę się wahamy nad tym, czy jest sens ruszać na Orlą, skoro jest taka fatalna widoczność. Ale przecież ona miała być głównym punktem tegorocznego wyjazdu. Decyzja podjęta! Idziemy! Za namową spotkanego pana zdejmuję krótkie spodenki i wkładam długie spodnie, by nie poobcierać nóg o skały. Pierwszych kilkanaście metrów Orlej to pestka. Co prawda na samym początku widzimy już skalny nagrobek poświęcony młodej dziewczynie, która zginęła uderzona spadającymi odłamkami skalnymi. Wreszcie zaczyna się. Idziemy szczytem szerokości około 1 metra, a po obu stronach przepaście wysokości 100-200 metrów. I łańcuchy... Ojej...Krzyczę przy jednym z pierwszych z nich, kiedy nie mogę po łańcuchu zejść w dół. Odwrotu już nie ma - trzeba iść dalej - zresztą sama tego chciałam :)


Im dalej, tym stromiej - pionowe łańcuchy i pionowe wejścia oraz zejścia. Wchodzimy na szczyt i z niego schodzimy. Hm.... ciekawe, ile jeszcze do końca. Od turystów idących z naprzeciwka dowiadujemy się, że jesteśmy mniej więcej w połowie drogi do Granatów, czyli miejsca, do którego zmierzamy. Wreszcie jest komin, czyli pionowe wejście w tunelu skalnym. zlokalizowane w okolicy Buczynowych Czubów. Tego to ja chyba już nie pokonam, ale chwytam łańcuchy, zapieram się mocno o skałę i ruszam. To było łatwiejsze niż myślałam. Schodzimy w dół, by potem znów wejść w górę. Jacek mówi, że dobrze, że jest taka fatalna widoczność, bo przynajmniej nie widać ogromnych przepaści, nad którymi idziemy. A one naprawdę są wielkie. Ostatni etap Orlej Perci w drodze na Granaty jest dość trudny: łańcuchy i skały śliskie, bo nieopodal leży śnieg, a i chyba słońca niewiele tu dociera. Kurczowo trzymam się łańcuchów, bo pode mną przepaść na około 200-300 metrów głęboka. A i jeszcze drabinka jest. Ale ona to pikuś...


Jesteśmy na Skrajnym Granacie:) Jest to szczyt zwornikowy, czyli taki, w którym spotykają się trzy wypukłe formy ukształtowania terenu. Skrajny Granat to najniższy szczyt Granatów (tylko o 15 metrów), ale nie najłatwiejszy. Najczęściej turyści pokonują go idąc z Zawratu na Krzyżne, bo na odcinku Zawrat - Kozia Przełęcz szlak jest jednokierunkowy. My jednak obraliśmy kierunek od Krzyżnego, ale zapewne za rok przejdziemy trasę Zawrat - Skrajny Granat. To właśnie na tym odcinku znajduje się słynna drabinka z dwoma ruchomymi i lekko przerdzewiałymi klamrami.
Na Skrajny Granacie robimy pamiątkowe zdjęcie, posilamy się w nagrodę lizaczkiem i schodzimy w dół, bo mgła się zagęszcza. Jacek zbiega przede mną. Jest w odległości 50 metrów ode mnie, a ja go nie widzę, tylko słyszę. Ślisko jest strasznie, jesteśmy ponad chmurami, ale czujemy, że w dole (pod nami - fajnie to brzmi :)) pada deszcz, bo spadają na nas pojedyncze kropelki. Po drodze mijamy tylko kilku turystów - śmiałków, którzy tak, jak my odważyli się zmierzyć z Orlą w takich warunkach pogodowych. Po około półtorej godzinki jesteśmy nad czarnym Stawem Gąsienicowym, a potem już tylko schodzimy Doliną Jaworzynki do Kuźnic. Po drodze zatrzymujemy się na chwilkę, by zrobić zdjęcie pomnika Mieczysława Karłowicza, który zginął przygnieciony przez lawinę.
Za rok trzeba zdobyć drugą część Orlej Perci. Przecież Kozi Wierch czeka :) Orlą Basztę pokonałam, na komin się wspięłam, więc myślę, że kolejne ekspozycje nie będą już straszne.




Zawrat i schroniskowe perypetie (28 lipca 2009 roku)

W Tatrach
Błogosławiony świat
który szczytami równa ludzi
gdy w plecaku niesione serce
mówi,, dzień dobry,, każdemu
gdy oczy skaczą
po krawędziach piękna
a myśl uparta powtarza:
prochem jesteś.
Tu bez wartości
są wszystkie miedze
tu ręka rękę całuje w potrzebie
i skały mają zapach słodki
gdy cisza rozmawia z niebem.
J. Staniewski


To już kolejny dzień naszej wędrówki po Tatrach. Dziś jeszcze "załapujemy" się na ładną pogodę, z dobra widocznością, bo potem z tym będzie już dużo gorzej! W planach mamy dwudniową wspinaczkę z noclegiem w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Pakujemy więc większe bagaże: prowiant na dwa dni, który i tak się dość szybko skończył, zwłaszcza słodkości, coś do spania, mycia itp. Ruszamy z Czajek na busa i dostajemy się do Kuźnic. Znów zdzierają z nas przy kasie biletowej. Wredna pani nie chce mi sprzedać biletu ulgowego na moją kartę Euro 26....
Idziemy najpierw na Halę Gąsienicową. Tym razem niebieskim szlakiem przez Boczań (1224 m n.p.m), bo Doliną Jaworzynki wchodziliśmy rok temu. Zatrzymujemy się na Wielkiej Królowej Kopie (1532 m n.p.m.). Tu podziwiamy pana, który startował paralotnią. Tak, tego samego pana, który przed nami szedł i niósł na plecach 120 kg plecak, a potem kopał kamyki do worka. Jak się potem okazało w plecaku niósł paralotnię, a kamyki były mu potrzebne jako obciążenie. Na Królowej Kopie znajdują się bogate relikty epoki polodowcowej: dębik ośmiopłatkowy i wierzba zielna. Z lory tatrzańskiej należy także wspomnieć o skalnicy, goryczce i powojniku alpejskim.
Mijamy strażnikówki: Książówkę i Betlejemkę oraz 2 szałasy i docieramy do Murowańca (http://www.murowaniec.e-tatry.pl/index.php?m=schronisko). Schronisko jest położone w Dolinie Suchej Wody Gąsienicowej. Tu posilamy się i zachwycamy Kościelcem. Podziwiamy też zdjęcia tego, co nas jutro czeka, czyli Orlej Perci. Budzą one lęk i grozę, ale mnie to nie zraża. Przejście Orlą już postanowione było przed wyjazdem.
Ruszamy, bo szkoda czasu.

Robimy kilka pamiątkowych zdjęć nad Czarnym Stawem Gąsienicowym (rok temu już tu przecież byliśmy i szliśmy stąd na Karba i Kasprowy). Okrążamy Staw od lewej strony, kierując się na Zawrat (tak ten Zawrat, o którym ponad rok temu już myślałam). Po drodze mijamy wejścia na kolejne szlaki prowadzące do Orlej Perci (Kozi Wierch m.inn.) z napisami "Szlak bardzo trudny. Uwaga na spadające kamienie". Ale w końcu my lubimy wyzwania. Pierwsze z nich zaczynają się już ponad Stawem, kiedy droga pnie się coraz wyżej. Jak dla mnie to raj - turystów coraz mniej i wysokie góry. Dochodzimy do Zamarzłego Stawu, który co prawda nie jest zamarznięty, ale to właśnie tu czuję pierwszy raz w tym roku "zapach gór". Nie potrafię go określić, ale co jakiś czas i tylko wyłącznie w górach można go poczuć. Nie wiem, czy to jakaś górska roślinka go wydziela?? Jest bardzo typowy i za nim znów będę tęsknić przez kolejny rok.


Wreszcie są! - pierwsze w tym roku łańcuchy :) Pierwsze, ale czasami strasznie niebezpieczne. Momentami strach mnie ogarnął. Zaczyna się robić coraz chłodniej, a chmury pokrywają wyższe partie szczytów. Zresztą my sami jesteśmy już mniej więcej na wysokości 2000 m n.p.m. Z racji tego, że na szlaku jest mało ludzi ubieram długie spodnie.


Na prawo widzimy potężny Kościelec, a na nim ludzi małych jak mrówki, zaś w jego skałach maryjną figurkę ze zniczami. Zapewne ku czci jakiejś ofiary gór (o nich jeszcze pewnie będzie sporo). Podchodzimy już pod sam Zawrat i tu najgorszy łańcuch, którego, niestety, nie udało mi się pokonać przepisowo. Wchodzę, a właściwie wdrapuję się na czworaka, troszkę ryzykując, obok łańcuchów. Udało się! Jesteśmy na Zawracie. A stąd rozlega się piękny widok na Dolinę Pięciu Stawów Polskich, w zasadzie tylko na jej część z Zadnim Stawem Polskim. Teraz pora dostać się do schroniska i pomyśleć o noclegu. Idziemy, mijając po drodze kolejne Stawy w Dolince. Przy Wielkim Stawie Polskim wpadam w bagna, bo Jacuś chciał mi zrobić zdjęcie na tle pięknych kwiatuszków. Mokre buty próbuję osuszyć lekko chusteczką, by się nie przeziębić. Docieramy wreszcie do schroniska. Okazuje się, że miejsce noclegowe jest tylko na podłodze. To nam akurat nie przeszkadza, bo przerabialiśmy takie spanie rok temu w Chacie pod Rysmi. Za taki luksus życzą sobie 20 zł plus opłata klimatyczna. I dostajemy w ramach tej opłaty jeszcze koce, bo nie mamy ze sobą niczego, na czym moglibyśmy się położyć i czym przykryć (poza jednym śpiworem). Zanim podejmujemy decyzję o noclegu w tłumnym schronisku, idziemy do strażnika parku narodowego, licząc na to, że może u niego przenocujemy w bardziej dogodniejszych warunkach lokalowych. Witają nam tam jacyś ludzie urzędujący pod nieobecność strażnika i tłumaczą się brakiem miejsc, choć na nasze oko miejsca tam było jeszcze sporo. Wracamy do schroniska, płacimy za nocleg,a o 19.30 Jacuś rusza do punktu wydawania koców. Siadamy w rogu, na ławach rezerwując sobie tu miejsce na nocleg. Mamy nadzieję, że uda nam się spać na złączonych ławach. I tak też się stało :) Nawiązujemy znajomość z młodymi ludźmi ze Skierniewic, którzy nocują tu już trzeci dzień. Częstują nas herbatką, bo ta w schronisku kosztuje 4 zł, a my zupełnie zapomnieliśmy o zabraniu naszej od Kasi.


Myjemy się w lodowatej wodzie i czekamy, kiedy inni zaczną zajmować miejsca noclegowe i zsuwać ławy, bo sen nas morzy. W międzyczasie przygotowujemy sobie łóżeczko zrobione z trzech połączonych ze sobą ław, ścielimy na nie 5 koców, przykrywamy się śpiworem, a pod głowę wkładamy kurtkę, bo kocyki nie były zbyt przyjemne i ładnie pachnące. Mimo godziny 22 cisza nocna nie zapada i światło nie gaśnie, jacyś turyści gdzieś nad moją głową grają w karty. Poza tym słychać z oddali chrapanie pijanego pana, który w nocy spadł z ławki na Słowaków. Oj, takie są uroki spania w sali jadalnej schroniska... A o 5 rano pobudka, bo już część turystów pakowała się na szlak. Świt nastawał, witało nas słońce na przemian z mgłą....





piątek, 28 sierpnia 2009

Dolina Małej Łąki - Wielka Polana - Kondracka Przełęcz - Giewont - Kondracka Kopa - Kondratowa Polana - Kuźnice (27 lipca 2009 roku)

Giewont? Czemuż nie! W końcu jeszcze tam nie byliśmy. A dziś taka piękna pogoda, więc na pewno widoki będą wspaniałe. Krótki ogląd na mapę i ruszamy. Z Czajek udajemy się do Doliny Małej Łąki, by przez Wielką Polanę i Kondracką Kopę ruszyć na Giewont. Pierwszy przystanek robimy na Wielkiej Polanie. Wyłaniają się piękne pasma Czerwonych Wierchów. Od razu przypomina mi się nasza ubiegłoroczna wspinaczka na Czerwone Wierchy, kiedy ostatkiem sił pędziliśmy już spóźnieni na kolację u Kasi. A poza tym Czerwone Wiechy mają dość zaskakującą, jak dla mnie, budowę. Kiedy wchodzi się na nie, ma się wrażenie, że już jest się na szczycie, aż tu nagle wyłania się kolejny szczyt (ten właściwy, na który trzeba się wspiąć).
Idziemy wyżej... Krzyż na Giewoncie chowa się i wyłania, Czerwone Wierchy widać cały czas. Ciemniak, Małołączniak, Krzesanica i... Kondracka Kopa - cel naszej dzisiejszej wspinaczki. By nie tracić czasu, zatrzymujemy się tylko na chwilę na Kondrackiej Polanie i ruszamy na Giewont. A tam.... sznur ludzi. Kolejka niemal jak ta do kolejki na Kasprowy. Hmm....co ci ludzie tam ciekawego widzą, że walą na szczyt takimi tłumami. Ustawiamy się na samym ogonku ogromnej kolejki, zazdroszcząc tym na szczycie i cierpliwie czekając. W międzyczasie jest czas na sesję zdjęciową i podziwianie Tatr Wysokich, z Kasprowym, Świnicą i Tatrami Słowackimi na czele....
Czy jest sens tracić 3 godziny na stanie w kolejce, by zobaczyć krzyż na Giewoncie??? Podejmujemy decyzję... opuszczamy sznurek ludzi i idziemy na Kondracką Kopę. Mimo lipca, wierchy leciutko się już zaczerwieniają, zyskując piękną brunatną barwę. Po drodze podziwiamy jeszcze pana na paralotni szybującego nad Giewontem (o tym panu będzie więcej nieco później).
Na Kopie jest zdecydowanie luźniej i mniej tłoczno niż pod Giewontem i na samym szczycie. Pora na pamiątkowe zdjęcia i trzeba zmykać w dół, by nie spóźnić się na kolację. Schodzimy ostro w dół, bardzo krętą drogą, by dostać się na Kondratową Polanę. Za nami powolutku znika Giewont, a w zasadzie jego wierzchołek z krzyżem. Obserwujemy ogromne zbocza, którymi schodzą w zimie lawiny. Nawet nie zauważamy, kiedy docieramy do Kuźnic. I nawet bus do centrum nam się trafił :)