wtorek, 31 sierpnia 2010

Magura Witowska, Kojsówka, Płazówka, Mietłówka, Gubałówka (Pogórze Spisko-Gubałowskie) - 5 sierpnia 2010

To był szalony pomysł - nie mój, tylko J., oczywiście ;) Siadł dzień wcześniej ze swoim atlasem Tatr i stwierdził, że następnego dnia wejdziemy na Magurę Witowską. Szczyt niski, więc się nie zmęczę, a poza tym może będą z niej piękne widoki na Tatry. Tak, na Tatry, bowiem Magura należy już do Pogórza Spisko-Gubałowskiego, a dokładnie Orawicko-Witowskich Wierchów. Zmęczyć się nie zmęczyłam, ale widoków żadnych nie zobaczył, gdyż to niewielkie wzniesienie o wysokości 1232 m n.p.m. jest całkowicie porośnięte drzewami, które ograniczają widoczność. Nie powiem jednak, żeby mi się nie podobało, bo szlak były cały dla nas! Nikt nie zmierzał w tym kierunku. Tylko na samym początku wycieczki spotkaliśmy kilka grzybiarzy. Nam tez zresztą udało się zerwać kilka grzybków. Tak więc szlak był nasz, ale jaki to był szlak!!! Błoto sięgało czasem po kolana, więc wspinaczka często sprowadzała się do wędrówki po lesie lub poszukiwania suchego lub możliwego do przejścia skrawka ziemi. A to często graniczyło z cudem!
Swoją wędrówkę zaczęliśmy w Kojsówce, gdzie dojechaliśmy z Krzeptówek busem zmierzającym w stronę Czarnego Dunajca. Stamtąd podeszliśmy jakieś 500 metrów i już znaleźliśmy się na czarnym, błotnistym i rozjeżdżonym przez ciągniki szlaku prowadzącym ku szczytowi. Pomimo tych niedogodności drogę pokonywało się bardzo przyjemnie: wszędzie cisza, choć czasem zagłuszona piłami. Najważniejszy jest jednak spokój wynikający z braku ludzi, których na tatrzańskich szlakach jest co niemiara. Jacek jak zwykle po drodze zrywa jagódki, a potem trafia mu się kilka grzybków.

Pierwszy przystanek robimy sobie na Przysłopie Witowskim (1164 m n.p.m.). U południowo-wschodnich podnóży Przysłopu znajduje się Brama Orawska, która oddziela Tatry Zachodnie od Orawicko-Witowskich Wierchów. Przysłop znajduje się jakieś 50 metrów od granicy polsko-słowackiej, wzdłuż której będziemy teraz zmierzać na Magurę. Tu też zacznie się najbardziej błotnisty fragment całego szlaku. W niektórych miejscach nie będzie jak go pokonać. J. jeszcze jakoś sobie radzi, ale ja panicznie bojąca się kleszczy unikam jak mogę rosnących wszędzie paproci. Dlatego też tylko w niektórych miejscach decyduję się przez nie przedrzeć. Było jednak kilka chwil zwątpienia - już miałam się poddać i zawrócić, zwłaszcza kiedy rysował się przede mną długi błotnisty odcinek. Na szczęście upór okazał się silniejszy :)

I tak oto tym sposobem po jakichś 2 godzinach od znalezienia się w Kojsówce trafiliśmy na szczyt Magury Witowskiej (1232 m n.p.m.). Niestety, nie zachwyciła ona nas niczym szczególnym, zwłaszcza, że ze szczytu nie było żadnych widoków. Teren był całkowicie zalesiony. Na mapce pokazana była wiata. Niestety, w rzeczywistości nie istniała ona. Siedliśmy sobie więc na małym pniaczku i posililiśmy się kanapkami i galaretkami, na które dzień wcześniej naszła mnie ogromna ochota.

Na szczycie znajdował się tylko słup z tabliczkami informującego nas, gdzie jesteśmy i ile czasu potrzeba, aby dostać się do Oravic, czyli najbliżej położonej miejscowości na Słowacji. Mieliśmy w planach tam pójść, ale z naszych wyliczeń wyszło, że nie zdążylibyśmy wrócić do Zakopanego przed nastaniem wieczora. Wybraliśmy więc inną i chyba o wiele ciekawszą opcję. Ale za to bardziej męczącą. Postanowiliśmy zejść do Kojsówki i stamtąd przez Płazówkę i Mietłówkę dostać się na Gubałówkę. W jakąś godzinkę zeszliśmy więc cali w w błocie ze szczytu i znaleźliśmy się w Kojsówce. Przeszliśmy na drugą stronę Czarnego Dunajca i stąd mogliśmy już ruszać do Mietłówki. Wzdłuż całej trasy biegła droga krzyżowa, więc ona dawała nam orientację, gdzie mniej więcej jesteśmy i ile jeszcze nam zostało, aby dotrzeć do kościoła w Płazówce. Już od pierwszych kroków szlak, wiodący asfaltem zaczął piąć się mocno w górę. Najpierw idziemy lasem, po minięciu którego zaczynają się z naszej prawej strony roztaczać cudowne widoki Tatr Zachodnich z doskonale widocznymi dolinami: Kościeliską i Chochołowską. Przed nami widać natomiast Płazówkę, czyli niewielką osadę z kilkunastoma domkami i zabytkowym kościołem, do którego prowadzą wspomniane wcześniej stacje drogi krzyżowej.

Teraz teren się spłaszcza, a my idziemy grzbietem. Ale to jeszcze nie koniec wspinaczki, bo najgorsze będzie przed nami, kiedy trzeba będzie się dostać na szczyt Mietłówki i Gubałówki. Tymczasem powoli docieramy do kościoła, a dokładnie Kaplicy Gazdowskiej pw. św. Anny - cała drewniana i pochodząca z 1891 roku. Przed kaplicą nas szlak skręca w lewo i pnie się mocno w górę. To jest właśnie ten najgorszych dzisiejszy odcinek. około 20 minut ostrej wspinaczki nieco mnie zmęczyło, więc chwilę odpoczywamy. Potem już jest w porządku. Idziemy bowiem cały czas grzbietem: raz lasem, raz łąkami. Dystans dzielący nas od Gubałówki nadal jest jeszcze duży. Dowiadujemy się od mijanych czasami turystów, że oni idą z przeciwnego kierunku godzinę, czasem dwie. Mnie akurat ten czas nie przeszkadza, bo spacerek jest naprawdę przyjemny. Gorzej jest ze szlakiem, po którym się poruszamy, bo jest on porozjeżdżany przez quady, więc trzeba co chwilę szukać awaryjnej drogi.

Większy przystanek robimy sobie na Mietłówce, czyli polanie, która ma ponad kilometr długości. Jest ona porośnięta różowymi kwiatami. Stąd roztaczają się cudowne widoki: z jednej strony na Tatry Zachodnie, a z drugiej na Babią Górę, Policę i Gorce. Miejsce to jest cudowne i urzekające. Mam wrażenie jakby czas tu się zatrzymał. Uroku dodają mu jeszcze zgromadzone kopki siana, zwane przeze mnie chochołami oraz pojedyncze chatki. Sielski obrazek, za którym tęskni się cały rok. I to na wysokości około 1100 m n.p.m. :)
Idziemy cały czas przed siebie, nie wiedząc, ile jeszcze zostało do Butorowego Wierchu, ale sądząc po liniach energetycznych i widocznym maszcie, to musi to być już blisko. Staramy się spieszyć nieco, bo na niebie pojawiają się burzowe chmury. Oby tylko z nich nie padało, bo nawet nie mamy się gdzie schronić. Na szczęście po jakichś 20 minutach docieramy do Pałkówki, skąd na przełaj, grzbietem Butorowego Wierchu, dostajemy się na Czajki, gdzie po zrobieniu ponad 20 km należy nam się odpoczynek ;)

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Dolina Kościeliska, Jaskinia Mroźna, Wąwóz Kraków (Tatry) - 3 sierpnia 2010

Po wędrówce zostawiającej tak wiele wrażeń, człowiek chciałby stad wzlecieć jeszcze wyżej, by niebu i obłokom wykrzyczeć radość uniesienia, radość przestrzeni.
Jan Wiktor
Czym wyżej jestem w górach, tym większą czuję wolność i swobodę. Zmęczenie odchodzi na bok, a radość ze wspinaczki i zdobytego szczytu wynagradza wszelkie niedogodności. Ponadto piękna widoki i wymarzona pogoda napawają olbrzymią radością. A dziś właśnie przywitał nas kolejny upalny i słoneczny poranek. Kiedy przypomnę sobie ubiegłoroczne wakacje i poza jednym dniem same wycieczki we mgle, to w mogę śmiało powiedzieć, że w tym roku pogoda nam się naprawdę udała. I choć co prawda codziennie zapowiadają deszcze, to jakoś one omijają Tatry i Zakopane :) Postanawiamy wykorzystać dzień na zwiedzenie Doliny Kościeliskiej. Dwa albo trzy lata temu pokonaliśmy tylko jej fragment, wracając z Czerwonych Wierchów. Dziś wybierzemy się nieco dalej, bo do Schroniska na Hali Ornak. Poza tym mamy w planach zwiedzenie jaskiń, które w tej części Tatr występują dość licznie. Mnie, oczywiście, marzy się poza Mroźną odwiedzenie Mylnej i Raptawickiej, ale już teraz mogę powiedzieć, że to było jak dla mnie niewykonalne. Będzie za to Wąwóz Kraków, o którym nieco później.

Wędrówkę zaczynamy w Kirach (927 m n.p.m.), gdzie po zakupie biletów znajdujemy się na początku doliny. Ruch tu jest niesamowity. Tłumy ludzi podobne do tych zmierzających do Morskiego Oka. Z jednej strony się nie dziwię, ponieważ dolina jest piękna i urzeka już od samego początku. Można powiedzieć, że jest o wiele ciekawsza od Chochołowskiej. Jest to długi na 9 km wąwóz skalny, z trzema atrakcyjnymi miejscami - zwężeniami w postaci bram. Są to kolejno Brama Kantaka, Kraszewskiego i Raptawicka. Już same bramy tworzą bardzo atrakcyjny krajobraz. Kiedy dodamy do tego jaskinie oraz odgałęzienia, choćby w postaci Wąwozu Kraków, daje to niezwykle urozmaiconą dolinę. Większą część doliny przemieszczamy się wzdłuż Kościeliskiego Potoku. Przed nami zaś cały czas jest widoczny szczyt Błyszcza i Bystrej (2248 m n.p.m.).

Po jakichś 20 minutach wędrówki docieramy do kapliczki zbójnickiej. Nie zatrzymujemy się jednak tam, ale idziemy nieco wyżej, by skręcają w lewo zboczyć z doliny i dostać się do Jaskini Mroźnej. Aby się do niej dostać należy wejść pod dość strome wzniesienie (około 120 metrów). Pokonujemy je w jakieś 20 minut, tracąc troszkę kalorii, gdyż szlak piął się naprawdę ostro. Udaje nam się dostać do jaskini bez czekania. Po zakupie biletów za 3 zł, ubieramy się w bluzy i ruszamy. Warto już na samym początku zaznaczyć, że w środku panuje stała temperatura wynosząca 6 stopni C. Stąd też wzięła się nazwa jaskini. Jest ona długa na 560 metrów, więc jej zwiedzanie zajmuje nam jakieś pół godzinki. Należy jednak uważać w niektórych miejscach, bo robi się w nich wąsko i nisko, co ja przepłaciłam siniakiem ;) Jaskinia ta jako jedyna w Tatrach jest oświetlana, więc możemy sobie pozwolić na jej zwiedzenie. Pokonywanie przeszkód w jaskini i konieczność zachowania ostrożności powoduje, że nie czuć panującego tu zimna, ale za to je widać. Na ścianach tworzą się białe nacieki przypominające szron. Co chwilę możemy obserwować typową krasową rzeźbę jaskiń. Po jakiś 30 minutach wędrówki widać wylot jaskini, znajdujący się na wysokości 1112 m n.p.m. Teraz musimy zejść w dół do Doliny Kościeliskiej dość stromymi schodkami, najpierw drewnianymi, potem kamiennymi. Jesteśmy znów w dolinie i kontynuujemy wycieczkę do schroniska Ornak.
Upał doskwiera coraz bardziej, zwłaszcza, że zbliża się południe. Robimy przystanek na Polanie Pisanej, gdzie podziwiamy m. in. Raptawickie Turnie, Organy, Zbójnicką Turnię i Stoły. Polana znajduje się na obszarze zbudowanym z margli kredowych - niezwykle pięknym i malowniczym. Niestety, szybko stąd uciekamy, bo nie ma tu skrawka cienia. Zmierzamy dalej zielonym szlakiem w stronę Ornaka. Mijamy wyjście, a potem wejście do Wąwozu Kraków, który mam zamiar odwiedzić w drodze powrotnej. Następnie po prawej stronie znajdują się szlaki prowadzące do jaskiń: Raptawickiej i Mylnej. Niestety, kiedy widzę, że prowadzi do nich stroma droga z łańcuchami, muszę zrezygnować z ich zwiedzania. Planujemy, więc, że w drodze powrotnej Jacek pójdzie zwiedzić jaskinie, ja Wąwóz Kraków, a potem spotkamy się w pobliżu Polany Pisanej. Najpierw jednak zmierzamy do schroniska, gdzie jesteśmy po jakiś dwóch godzinach od wejścia na szlak w Kirach. Na Małej Polance Ornaczańskiej jest pełno ludzi, ale udaje nam się znaleźć wolną ławeczkę, na której można się spokojnie położyć :)

W samym schronisku (http://www.ornak.tatrynet.pl/strona.html), które znajduje się na wysokości 1100 m n.p.m. jest również pełno ludzi. Po zakup szarlotki stoję w kolejce jakieś 20 minut, a za mną cały czas tworzy się coraz większa kolejka. Fakt, mamy dziś piękny dzień, więc każdy chce go jak najlepiej wykorzystać, stąd nie dziwi mnie fakt takich tłumów. Z Polanki mamy piękny widok na otaczające ją wierzchołki Tatr Zachodnich. Planowaliśmy dziś odwiedzić znajdujący się nieopodal Smreczyński Staw, polodowcowe jezioro znajdujące się na wysokości 1226 m n.p.m. tuż u wylotu Doliny Pyszniańskiej i Hali Smreczyny. Niestety, moja kondycja dziś nie jest najlepsza, więc daruję sobie wspinaczkę. Odwiedzę za to w drodze powrotnej Wąwóz Kraków. Po jakiejś godzince spędzonej na błogim lenistwie pod schroniskiem na Hali Ornak ruszamy w dół. Nieco niżej Jacek pójdzie zwiedzać jaskinię: Mylną bądź Raptawicką, ja Wąwóz Kraków. Obliczyliśmy, że na pokonanie jednego i drugiego miejsca potrzeba nam około godzinki. Potem mamy się spotkać niedaleko Polany Pisanej.

Wąwóz Kraków urzeka nie od samego początku. Pierwszy odcinek szlaku prowadzi dość wąską ścieżką, a dokładnie skalnym jarem, wyciętym w wapiennych skałach. Droga nieznacznie pnie się do góry, ale nie powoduje ona większego wysiłku. Po jakichś dziesięciu minutach dochodzę do chyba najbardziej atrakcyjnego punktu Wąwozu, czyli Ratusza. Stąd droga prowadzi już tylko do Smoczej Jamy. Najpierw trzeba jednak wspiąć się żelazną drobinką na niemal pionową ścianę. Smocza Jama to niewielki tunel przypominający jaskinię. Żeby ją pokonać, trzeba jednak posiadać latarkę. Ja jej, niestety, nie mam, więc muszę iść okrężną drogą, która prowadzi granią. Tu pomocą służą klamry i łańcuchy. Po pokonaniu tego odcinka szlaku zostaje już tylko zejście z powrotem do Doliny Kościeliskiej. Pokonanie całego wąwozu zajmuje mi jakieś 40 minut. Warto było go odwiedzić, bo to chyba jeden z najpiękniejszych skalnych wąwozów w Tatrach. Po wyjściu z Wąwozu czekam chwilkę na Jacka. Niestety, nie udało mu się przejść ani jednej ani drugiej jaskini, gdyż nie posiadał latarki, która tam jest niezbędna. Teraz zmierzamy już tylko w dół, podziwiając jeszcze raz wszelkie otaczające nas skalne bramy.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Dolina Pięciu Stawów Polskich - 2 sierpnia 2010

Jakaż to prządka snuje białe nici,
Które wśród głazów migają tak żywo,
że je z daleka ledwie wzrok pochwyci?
Jakaż to prządka rozpierzchłe przędziwo
Łowi po skałach strojnych w szarą pleśń?
I z drobnych nitek srebrną wstęgę przędzie,
I przez granitów przewiesza krawędzie,
Nucąc wieczyście jednobrzmiącą pieśń?

To wartki strumień szumiącej Siklawy
Zagarnia wkoło śnieżne ścieki gór,
Na nić swą czarne nawiązuje stawy
I wiedzie głośny z kamieniami spór:
To potok wzbiera siatką wód pajęczą
I coraz głębiej pierś wąwozu porze,
I znika w ciemnej gardzieli otworze,
Kończąc krajobraz wodospadu tęczą.
Adam Asnyk, Siklawa

Dolina Pięciu Stawów Polskich to jedno z piękniejszych miejsc w polskich Tatrach, zwłaszcza w ich niższej części. Części niższej, ale już na tyle wysokiej, żeby można było podziwiać piękne widoki otaczających ją szczytów: Granaty, Krzyżne, Wołoszyn, Świstówka. To piękne miejsce zawsze mnie urzeka. Pamiętam ubiegłoroczne mgły unoszące się nad doliną, a potem wspinaczkę na Krzyżne, pamiętam widok Piątki z Zawratu i wędrówkę do schroniska. Dlatego też postanowiłam, że dziś wybierzemy się jeszcze raz w ten uroczy zakątek. Niestety, wersja wspinaczki przez Halę Gąsienicową i Zawrat odpada. Decydujemy się więc pójść Doliną Roztoki. Co prawda nie wiem, czy w moim stanie i taki wysiłek mi nie zaszkodzi, ale obiecuję sobie, że będę szła powolutku i robiła dłuższe przerwy. Miłość do gór jest tak silna, że nie pozwala mi usiedzieć na miejscu, kiedy mam je koło siebie. Wędrówki dolinkami też nie wystarczają.
Pogoda od samego rana jest bardzo ładna, więc mamy nadzieję na piękne widoki. Wyruszamy z Czajek, by dostać się do Palenicy Białczańskiej. Korki z samego rana są duże, ale po jakiejś godzinie jesteśmy na miejscu. Tu jak zwykle panuje ogromny tłok. Dopychamy się do kasy po bilety i już za kilkanaście minut jesteśmy na szlaku, a w zasadzie na asfalcie, prowadzącym do Morskiego Oko. My na szczęście asfaltową podróż zakończymy tuż za Wodogrzmotami Mickiewicza, gdyż skręcimy w Dolinę Roztoki.

Wróćmy jednak do początku, bo tam, tuż za kasami, napotykamy na Waksmundzki Potok, wpływający do Doliny Białki. Potok ten płynie Doliną Waksmundzką, która, niestety, nie jest dostępna dla turystów. A szkoda...bo sięga ona aż pod Przełęcz Krzyżne, wcinając się wcześniej w Koszystą i Wołoszyn. Traktowana jest ona jako ścisły rezerwat przyrody. Można przeciąć ją tylko idąc szlakiem z Rusinowej Polany i Równi Waksmundzkiej. Po przejściu niedużej odległości natrafiamy na punkt widokowy, z którego można ujrzeć Gerlach. Tu też dumnie prezentuje się Młynarz - rozłożysty szczyt, również na Słowacji. Z racji tego, że upał tego dnia jest duży, a na drodze tłumy ludzi, mknące bryczki, staramy się jak najszybciej dojść do Wodogrzmotów, by odbić na mniej już uczęszczany szlak. Pierwszy przystanek robimy sobie w gajówce tuż pod samymi Wodogrzmotami Mickiewicza. Udaje nam się trafić po raz pierwszy na otwarty budynek. W środku znajduje się niewielka wystawa oraz odbywa się sprzedaż mapek i wydawnictw górskich.
Wreszcie docieramy do Wodogrzmotów, zatrzymujemy się na chwilkę nad Pośrednim Wodogrzmotem, potem już ze szlaku do Pięciu Stawów będziemy mogli oglądać Wyżni Wodogrzmot.

Szlak Doliną Roztoki prowadzi w cieniu, ale, niestety, na początku pnie się mocno w górę. Zaczynam troszkę żałować, że zdecydowałam się na męczącą wspinaczkę, ale co chwilę robię sobie małe odpoczynki. Potem nieco droga się spłaszcza, a przed nami zaczynają rozpościerać się szczyty Opalonego. Sama Dolina Roztoki zaczyna się na wysokości 1020 m n.p.m, a kończy na wysokości 1550-1570 m n.p.m, tuż przy wejściu do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Wzdłuż całej doliny, którą zmierzamy płynie potok Roztoka. Przecinamy go kilka razy, przechodząc przez drewniane mostki. Do około jakiś 1350 metrów idziemy lasem świerkowym, potem przechodzi on w bór limbowy. W wielu miejscach dolina jest przecięta żlebami, z których schodzą liczne lawiny, zwłaszcza wiosną. Droga mija dość szybko, bo nie możemy się doczekać, kiedy ujrzymy Wołoszyn, Krzyżne i Orlą perć, którą zmierzaliśmy rok temu. W tym już nie możemy sobie na to pozwolić, ale za rok obiecuję sobie pokonać ją raz jeszcze. Na razie naszym celem jest dotarcie do Siklawy, najwyższego wodospadu w Polsce. Kiedy byliśmy nad nią rok temu spowijała ją gęsta mgła uniemożliwiająca zobaczenie czegokolwiek. Dziś za to spotkała nas nagroda, bo jak już pisałam, pogoda jest piękna. Im wyżej jesteśmy, tym widoki są śliczniejsze, ale też droga robi się bardziej stroma.

Idziemy teraz wąską skalistą ścieżką, przedzierając się momentami między kosodrzewiną, która tu jest nadzwyczaj wysoka. Mnie należą się dłuższe przystanki, więc je robię, upajając się w tym czasie tatrzańskimi panoramami. W końcu naszym oczom ukazuje się Siklawa, której szum słychać było już dużo wcześniej. Na godzinę dwoma lub trzema strugami spada od 1000 do 2500 wody z wysokości około 70 metrów.Kiedy zbliżymy się do skał, odbijające się od nich kropelki wody doskonale chłodzą w ten upalny dzień. Po spędzonych tam 10 minutach ruszamy wyżej. Tu zaczynamy małą wspinaczkę, ponieważ skały są mokre. Na szczęście jest już blisko do Doliny Pięciu Stawów Polskich, w której znajdujemy się za jakieś 10 minut :) To jest to, czego brakowało mi przez cały rok - cudne widoki, stawy w otoczeniu gór, nieskazitelnie czysta woda. Wielki i Przedni Staw Polski urzekają mnie jak co roku.

Mijamy leśniczówkę, w której nie dano nam rok temu przenocować. Potem idziemy na chwilkę do Schroniska. Tam trwa remont, więc większość turystów gromadzi się przed budynkiem. Zresztą pogoda ku temu bardzo sprzyja. My również czynimy to samo. Staram się nawdychać jak najwięcej wysokogórskiego powietrze, bo w tym roku chyba wyżej wejść mi się nie uda. Staram się też przede wszystkim nacieszyć oko pięknymi widokami, by znów mieć za czym tęsknić cały rok. Niestety, czas płynie nieubłaganie, a my musimy wracać do Zakopanego. Decydujemy się na zejście szlakiem, omijającym Siklawę, ale za to bardziej stromym. Co chwilę trzeba uważać, żeby nie poślizgnąć się na skalnych stopniach. Po jakiejś półtorej godzinie jesteśmy w Palenicy Białczańskiej. W międzyczasie zatrzymujemy się na chwilkę na krótki odpoczynek, próbując jednocześnie zlokalizować helikopter, który słychać w pobliżu. Jak się później okazało ratował on kogoś w okolicach Orlej Perci.
To była piękna wyprawa, bo Dolina Pięciu Stawów ma coś w sobie!





czwartek, 12 sierpnia 2010

Dolina Chochołowska (Tatry) - 1 sierpnia 2010

Tu w dolinach wstaje mgłą wilgotny dzień
Szczyty ogniem płoną, stoki kryje cień
Mokre rosą trawy wypatrują dnia
Ciepłe, które pierwszy promień słońca da.
Cicho potok gada, gwarzy pośród skał.

Pora rozpocząć wędrówki po Tatrach. W tym roku będą to jednak głównie wędrówki rekreacyjne, po dolinkach i niższych partiach gór. Nasz wybór pierwszego dnia padł na Dolinę Chochołowską. Nigdy nie mieliśmy okazji tam być, więc teraz można to nadrobić. Jest to największa i najdłuższa dolina w Tatrach. Ma ona długość 10 km i znajduje się w najdalej na zachód wysuniętej części polskich Tatr. Aby się dostać do samej doliny, a potem na Polanę Chochołowską, trzeba wystartować z Siwej Polany. I tu spotyka nas właśnie pierwsza niespodzianka. W planach mieliśmy zakup biletów siedmiodniowych, co by nie stać codziennie w kolejkach, a i trochę zaoszczędzić, gdyż bilet tygodniowy kosztuje 18 zł, a jednodniowy 4,40 zł. Takich biletów tutaj jednak kupić się nie da, gdyż kawałek terenu, przez który przechodzimy należy do Wspólnoty Leśnej Uprawnionych Ośmiu Wsi w Witowie. Niezwykle "uprzejmy" pan w kasie informuje nas, że tygodniowe sprzedają w Dolinie Kościeliskiej. Po małej awanturze Jacek wchodzi bez biletu, gdyż zgodnie z ustawą o parkach narodowych udajemy się do miejsca kultu religijnego. Dziś jest przecież niedziela, a na Polanie Chochołowskiej znajduje się kościół.

Tuż za przekroczeniem budki poboru opłat, znajdujemy się na Siwej Polanie. Tu znajdują się domy z noclegami dla turystów oraz wiele bacówek sprzedających bunc i oscypki. Ja, niestety, obywam się tylko smakiem, ale Jacek kosztuje dość sporego kawałku buncu. Na środkowej części polany mamy żelazny krzyż wmurowany w pomnik. Upamiętnia on lądowanie w tym miejscu papieskiego helikoptera w 1983 roku. Z Siwej Polany na Polaną Chochołowską można dostać się na kilka sposobów. Najpopularniejsza jest chyba piesza wędrówka, która zajmuje niecałe 2 godziny. Wielu korzysta także z wypożyczalni rowerów i dostaje się nimi albo na Polaną Huciską albo jedzie jeszcze dalej (Leśniczówka Chochołowska), gdzie znajduje się kolejny punkt zwrotu dwóch kółek. Tak więc Ci, którzy idą piechotą, muszą uważać na rowerzystów, a zwłaszcza na pędzące w górę i w dół bryczki wożące w większości leniwych turystów. Alternatywą staje się też kolejka "Rakoń" kursująca na polanę Huciską.

Zdecydowaliśmy się dojść na Polanę Chochołowską pieszo, więc przed nami jakieś 2 godziny całkiem przyjemnej wędrówki. Co prawda na początku droga wiedzie asfaltem, ale idziemy za to wzdłuż pięknych tatrzańskich potoków. Na początku jest to potok Siwa Woda, który potem przechodzi w Chochołowski Potok. Ten ma długość ponad 8 km i w wielu miejscach płynąca w nim woda tworzy klimatyczną mgiełkę, będącą najprawdopodobniej przyczyną różnic temperatury. Po drodze mijamy wiele bardzo atrakcyjnych tworów górskich, np.wrota i bramy skalne. Pierwszym z nich jest Niżnia Brama Chochołowska, znajdująca się między Polaną Huciską a Polaną pod Jaworki. Następnie mijamy Wyżnią Bramę Chchołowską, kiedy to dolina po raz drugi wcina się w skalny wąwóz.

Po drodze mijamy 2 punkty zdawania rowerów, o których już wcześniej pisałam. Odpoczywamy chwilę na Polanie Huciska, potem przy Leśniczówce Chochołowskiej. Następnym miejscem postoju będzie już schronisko na Polanie Chochołowskiej (http://www.chocholowska.zakopane.pl). Do niej docieramy po jakichś dwóch godzinach wędrówki. Położona jest ona na średniej wysokości 1100 m n.p.m. To największa polana w polskich Tatrach. Tu znajduje się bardzo dużo pasterskich szałasów, prowadzony jest kulturowy wypas owiec. Atrakcję stanowią jednak krokusy, które bujnie kwitną tu na wiosnę. Niestety, nie udało mi się jeszcze ani razu zobaczyć tego krokusowego dywanu, pomimo tego, że w tym roku na wiosnę byłam niedaleko Chochołowskiej Polany.

Jesteśmy więc na Polanie Chochołowskiej. Przed nami roztaczają się piękne widoki na Tatry Zachodnie. Chmury nieco się podniosły, więc możemy podziwiać Grzesia, Jarząbczy Wierch, Kominiarski Wierch, Czerwony Wierch, Wołowiec. Nasyciwszy wzrok górami, udajemy się do schroniska, gdzie na tarasie spędzamy pół godzinki na odpoczynku i rozważaniach nad... wejściem na Grzesia. Niestety, musimy sobie go w tym roku odpuścić. Idziemy za to na mszę, które o 13.00 jest odprawiana w znajdującej się nieopodal schroniska kaplicy św. Jana Chrzciciela. Ta drewniana kapliczka w stylu góralskim została zbudowana na potrzeby filmu Janosik. Po skończeniu zdjęć do serialu pozostawiono ją na polanie. Po skończonej mszy ruszamy w drogę powrotną, która mija nam dość szybko. Polana Chochołowska wreszcie zobaczona!