wtorek, 5 lutego 2019

Nowy Targ - Turbacz - Nowy Targ - 5 lutego 2019


Wczorajsza analiza pogody pokazała, że ma być dziś ładnie i słonecznie. Niestety, wita na mgła i chmury zalegające jeszcze niżej niż dzień wcześniej.
Turbacz – dziś on ma być naszym celem. Byliśmy na nim latem 3 lata temu i byliśmy zachwyceni, kiedy podziwialiśmy Tatry skąpane w słońcu. Teraz pora zobaczyć je zimą.  Co prawda jak na razie pogoda nam nie sprzyja, ale optymizm nigdy nas nie opuszcza. Poza tym zima to taka magiczna pora roku, kiedy często chmury kłębią się w dolinach, a przekroczenie pewnej wysokości gwarantuje nam nieziemskie widoki. Krótkie spojrzenie na kamerę na Turbaczu, wydany dźwięk zachwytu w postaci krótkiego, lecz głośnego „WOW” i zapada decyzja: Idziemy na Turbacz. To, co zobaczyliśmy na kamerze było spełnieniem naszych marzeń odnośnie wycieczki na Turbacz. Błękitne niebo, morze chmur w dolinie, a nad nimi Tatry. A do tego leżaczki przed schroniskiem. Tak, to na nich będziemy się relaksować za kilka godzin J
Na Turbacz idziemy z Nowego Targu Kowańca szlakiem zielonym. Według mapy na szczycie powinniśmy być za mniej więcej 2,5 godziny, ale już wiemy, że zajmie nam to więcej czasy, zwłaszcza jeśli pojawiają się widoki. Poza tym jest śnieg, więc automatycznie idzie się wolniej, zwłaszcza pod górkę. Poza tym obok śniegu obojętnie przejść się nie da. 


W Kowańcu zatrzymujemy samochód na sporym parkingu, w zasadzie ostatnim możliwym do zostawienia samochodu, kiedy idzie się na Turbacz. Dalej i wyżej prawie się już nie da. Przez chwilę idziemy wzdłuż asfaltowej drogi, a potem skręcamy w lewo i po przejściu przez mostek ponownie obieramy kierunek w lewo, gdzie opuszczamy miejscowość i zaczynamy strome podejście – jedno z najbardziej męczących w drodze na szczyt. W sumie taka rozgrzewka nam się przyda, bo jest dosyć zimno. Pierwszy odpoczynek robimy na polance, z której przy ładnej pogodzie są widoki. Dziś otacza nas tylko mgła. Od tego miejsca jednak szlak nie jest już tak stromy, więc ciężko się zmęczyć. Idziemy dość szybko, wypatrując nad głowami przebłysków błękitnego nieba. Widoków jak na razie brak, więc robimy mało zdjęć, fotografując jedynie spotkane na szlaku ciekawostki, np. jakieś oznaczenia na drzewach. Mijamy kolejną polankę. Znajduje się tu mały ołtarz, ledwo widoczny we mgle i wysokim śniegu. Droga do niego nieprzetarta, więc rezygnujemy z podejścia bliżej. Robimy za to przerwę na drugie śniadanie chroniąc się pod jednym z drzew przed dość silnym wiatrem. Na razie bezskutecznie wypatrujemy błękitnego nieba. Sprawdzamy kamerę na Turbaczu. Tam pogoda się nie zmieniła – skąpane w słońcu leżaczki z widokiem na Tatry czekają na nas. Już niedługo na nich będziemy. Teraz zastanawiamy się tylko, kiedy pojawią się przebłyski błękitu na tle grubej warstwy chmur. Dzieje się to mniej więcej na wysokości Bukowiny Waksmundzkiej (1103 m n.p.m.), gdzie jest rozdroże szlaków Przysiadamy tu na chwilę oślepieni blaskiem słońca, które od tej pory będzie nam już towarzyszyć do samego zachodu.


Ruszamy dalej. Czeka nas teraz krótki, aczkolwiek stromy odcinek drogi i pierwsze tego dnia WOW. Zza drzew wyłaniają się Tatry. Czym wyżej podchodzimy, tym więcej widać. Robimy zdjęcia, choć wiemy, że za chwilę zobaczymy je w całej okazałości. Nawet nie wiem kiedy zbaczamy z zielonego szlaku, którym mieliśmy iść i znajdujemy się na żółtym. Ale w sumie dobrze się stało, bo tu też widoki są przednie. Wcześniej mijamy kapliczkę. Dłuższy postój czeka nas niebawem. Jego przyczyną jest jednak nie zmęczenie, ale fakt, że znajdujemy się w tak pięknym miejscu, że nie mamy ochoty się stąd ruszać. „Chwilo trwaj, jesteś piękna” – podobny widok na Tatry mieliśmy podczas ubiegłorocznych ferii na Przehybie. Ale ten dzisiejszy jest o niebo lepszy. Wpatrujemy się w Tatry, próbując rozpoznać znajome nam szczyty. Ze słowackimi chyba jest nam łatwiej, bo akurat pod takim kątem widzimy Tatry. Kilka zbliżeń aparatem i utwierdzamy się w przekonaniu, że dobrze rozpoznaliśmy słowackie „olbrzymy”, czyli szczyty mające w granicach około 2600 metrów. Panorama naklejona na oknie schroniska na Turbaczu uzupełnia naszą wiedzę o dokładne zlokalizowanie i określenie szczytów polskich.


Sesja zdjęciowa na polanie to podstawa. Załapuje się na nią nawet Tricuś Bagietek – nasz dinozaur wędrownik. Ach, jak przyjemnie leżeć w słońcu na śniegu i podziwiać Tatry. Taki relaks uwielbiamy! Ale pora ruszać dalej. Widoki na góry już nas dziś nie opuszczą, a pogoda się nie zepsuje. Jesteśmy już bardzo blisko schroniska i leżaków. Na ostatnim odcinku można podjąć decyzję i iść drogą okrężną, szeroką, odśnieżoną, albo stromym, lekko udeptanym szlakiem. Wybieramy wersję drugą, bo jest krótsza i szybsza (w 10 minut doprowadza nas do schroniska na Turbaczu). A tam czekają na nas kilka razy wspomniane leżaki. Relaks na nich po kilku dniach wędrówki jak najbardziej nam się należy. Siadamy w słoneczku i wpatrujemy się w Tary i znajdujące się praktycznie całkowicie w chmurach Pieniny. Widok magiczny, niepowtarzalny. Cud natury, który już jutro, a nawet za kilka godzin nie będzie taki sam. Podobnie jak na polanie, tu też moglibyśmy spędzić wiele czasu. Niestety, zimą dni są krótsze. Poza tym pora chyba coś zjeść. Mając schronisko obok siebie grzechem byłoby do niego nie wejść, a to na Turbaczu jest wyjątkowo miłe. Tak a propos to wszelakie schroniska lubimy, jedne mniej, inne bardziej. Tak naprawdę atmosferę takich miejsc tworzą jego właściciele, dlatego mamy kilka takich, do których wracać po prostu lubimy. Poza tym schroniska wielokrotnie ratowały nam życie przy niesprzyjających warunkach pogodowych.


Schronisko Górskie PTTK na Turbaczu imienia Władysława Orkana położone jest na wysokości 1283 m n.p.m na skraju Polany Wolnica. Obok schroniska, w niewielkim budynku w lesie, otwarte zostało w 1980 r. Muzeum Kultury i Turystyki Górskiej PTTK. Nieco niżej z kolei na Hali Długiej, na której prowadzony jest kulturowy wypas owiec, funkcjonuje sezonowa bacówka. W schronisku jest prawie pusto, tak jak lubimy. Zajmujemy wygodne miejsce przy oknie z widokiem. Spędzamy tu blisko godzinę (obiad, pieczątki, zakup jakiś przypinek, bo drewniane znaczki turystyczne z tego miejsca już posiadamy), a następnie udajemy się na szczyt Turbacza. Wiemy już, że tam, albo na początku zejścia zastanie nas zachód i będziemy schodzić po zmroku. Ale mamy czołówki, więc nie jest to dla nas tragedia.
Na Turbacz ze schroniska jest jakieś może niecałe pół kilometra, czyli czeka nas króciutki spacerek z niewielkim przewyższeniem. Zdecydowanie przyjemniej na szczyt idzie się zimą, bo praktycznie przez cały odcinek widać Tatry. Poza tym, kiedy się stąpa po mniej więcej 2 metrach ubitego śniegu, to jest automatycznie wyżej i więcej widać ;) Latem Turbacz zachwycił nas mniej niż zimą.


Turbacz to najwyższy szczyt Gorców. Ma 1310 m n.p.m. i jest zaliczany do Korony Gór Polski. Na szczycie dzieci mają czas na szalone zabawy, zeskrobują szron z choinek, wskakują w śnieżne jamy, próbują wjeżdżać w nie jabłuszkiem. A przede wszystkim nie chcą stąd wracać. W sumie dobrze, bo jest czas na kolejny zachwyt, już nie tylko Tatrami, ale też na przykład Babią Górą. Michał staje przy mnie i mówi, że tu jest tak pięknie, że nie chce wracać. Chwilę potem słyszę słowa: „Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę i popatrzmy sobie”. Taki zachwyt u mojego ośmioletniego syna mnie cieszy, bo widać, że mu się podoba nasze włóczenie się po górskich szlakach.
Zejście z Turbacza zajmuje nam równie sporo czasu, znacznie dłużej niż sądziliśmy. Zachody słońca bowiem w górach są niezwykle interesujące. Poza tym dzieci 1/3 drogi pokonują zjeżdżając na jabłuszkach. Znaczna część drogi wymaga użycia już czołówek, a na samy dole także raków i raczków.
Zrobiliśmy dziś około 22 km w pięknych okolicznościach przyrody. Najpierw było mgliście, nieco wietrznie, ale potem już tylko pięknie i przejrzyście. Ale na pewno cały czas było radośnie.

















 







 







 




1 komentarz: