piątek, 29 lipca 2011

Szczyrk - Skrzyczne - Szczyrk (Beskid Śląski) - 24 lipca 2011

Nieutulony w piersi żal,
bo za jedną siną dalą - druga dal.
Nie spoczniemy, nim dojdziemy,
nim zajdziemy w siódmy las,
więc po drodze, więc po drodze,
zaśpiewajmy chociaż raz.


Taka ładna pogoda nie mogła się długo utrzymać. Jej zmiana była do przewidzenia już wczoraj, kiedy niebo zaczęły pokrywać coraz gęstsze chmury. I się stało - rano co prawda przywitało nas słońce i dość parne powietrze, ale już po godzinie wędrówki myśleliśmy o tym, czy zdążymy dotrzeć do schroniska, by uniknąć deszczu.
Na Skrzyczne zdecydowaliśmy się wejść szlakiem zielonym. Początkowo była wersja uderzenia na szczyt szlakiem niebieskim, a zejścia zielonym, ale już na początku wędrówki zweryfikowaliśmy nasze plany. Początkowy odcinek drogi pnie się dość mocno pod górę. Idziemy lasem, wzdłuż jakiś pojedynczych zabudowań, podziwiając ludzi, którzy tu mieszkają i codziennie muszą się tak wysoko wspinać, zwłaszcza zimą. Potem wchodzimy w las. Szlak pnie się coraz wyżej i wyżej, ale jest na nim prawie pusto. Tylko co jakiś czas wymijamy się z dwoma turystami - raz odpoczywają oni raz my :) Po jakiejś godzinie wędrówki docieramy do Becyrku znajdującego się na wysokości 862 m n.p.m. Tu krzyżują się szlaki - zielony i czerwony. Tu też znaki wprowadzają nas w błąd, ponieważ informują, że czeka nas jeszcze 1 godzina i 40 minut drogi na szczyt, czyli wynika stąd, uwzględniając, to, co pisali na dole, że 10 minut drogi szliśmy w godzinę.
No nic, trzeba iść dalej. Jeszcze chwilę przemieszczamy się lasem, a potem wychodzimy na otwartą i wietrzną przestrzeń. Tu zauważamy, że pogoda popsuła się już całkowicie, a nad nami wiszą typowo deszczowe chmury, które już prawie całkowicie przysłoniły wszelkie widoki. Pomiędzy rozlegająca się zewsząd mgłą próbujemy jeszcze coś dostrzec.
Teraz powoli wchodzimy w pasmo jagódek, których tu jest od groma. Idziemy skrajem góry, niemalże nad przepaścią, próbując dostrzec maszt na szczycie Skrzycznego. Niestety, nie jest to możliwe, ponieważ znajdujemy się w chmurach, Na dodatek kropi jeszcze deszcz. Brak jakichkolwiek widoków i nieznajomość miejsca powoduje, że nie wiemy, ile jeszcze drogi zostało nam na szczyt. Ja wytrwale zmierzam ku górze, a Jacek buszuje w jagodach :) Kiedy docieramy do połączenia się szlaku niebieskiego z zielonym, spoglądamy na mapę i już mniej więcej wiemy, gdzie jesteśmy. teraz przemieszczamy się szlakiem, który prowadzi wzdłuż drogi zjazdowej do narciarzy. Wije się on nieco, raz skręca w las, raz z niego wychodzi. Ostatni etap wędrówki na Skrzyczne pokonujemy już pod wyciągiem krzesełkowym, którym na górę wjeżdżają turyści.
Wszech otaczające nas chmury powodują, że nawet nie wiemy, kiedy znajdujemy się na Skrzycznem (1257 m n.p.m.), najwyższym szczycie Beskidu Śląskiego. Ciekawa wydaje się geneza nazwy, bo wedle jeszcze dwunastowiecznych źródeł pochodzi ona od skrzeczenia żab :) Na szczycie znajduje się schronisko, boisko, ścianka wspinaczkowa oraz 87 metrowy maszt, którego tak usilnie upatrywaliśmy podczas wędrówki. Niestety, nie udaje nam się do również dostrzec będąc na szczycie. Schronisko (http://www.skrzyczne.szczyrk.pl/) widoczne jest zaledwie z odległości kilku metrów. Deszcz cały czas siąpi, więc wchodzimy do środka posilić się czymś i wypić pyszną herbatkę z sokiem malinowym. Spędzamy tu dość długą chwilę, po czym decydujemy się na powrót do domu.
Szlak jest śliski, więc trzeba uważać, żeby nie zjechać na tyłku. Do Becyrka wracamy tę samą drogę. Dopiero tam decyduje się na odbić na czerwony szlaki przez Lanckoronę oraz Przełęcz Sioło dojść do Skalitego. Wymyśliliśmy, że jeśli w pewnym momencie odbijamy z czerwonego szlaku i zejdziemy lewą stroną Skalitego, to dojdziemy wprost do naszego pensjonatu, który znajduje się obok skoczni narciarskich. Ostatni odpoczynek czynimy na Becyrku. Woda jest już tak zimna, że nie nadaje się do picia. Żałujemy, że nie wzięliśmy termosu, ale kto by o nim myślał w środku lata. Zejście czerwonym szlakiem jest dość strome i nogi same lecą w dół. Na dodatek deszcz zaczął mocniej padać. W końcu docieramy do jakiegoś domostwa i tu mamy problem, bo logicznie byłoby w tym momencie skręcić w lewo. Decydujemy się na ten wariant, idąc trochę na ślepo. Na dodatek brodzimy w błocie po kostki. Drogi kilkakrotnie się rozwidlają. Wybieramy raz jedną, raz drugą, raz zawracamy, aż wreszcie trafiamy na właściwą drogę :) Hurraa! Udało się! Nie zabłądziliśmy gdzieś w środku lasu, wśród błota i deszczu.

czwartek, 28 lipca 2011

Szczyrk - Klimczok - Szyndzielnia - Błatnia - Szczyrk (Beskid Śląski) - 23lipca 2011

Ścieżki rozwidlone
Urazy zapieklone
Osiki roztrzęsione
Dzbany niezgłębione
Beskidy

Potoki rozmodlone
Myśli rozpalone
Graby zawęźlone
Wiatry roztańczone
Beskidy

A potem dzień
jak kwiat
rankiem oroszony
słonkiem zapłodniony
Motyl i człowiek
jak brat
Beskidy

Jarami pełnymi strachu
schodzi sen
czysty jak łza
Nie mogę odejść
Jesteśmy związani
Beskidy i ja.
Gabriel Palowski


Po dwóch deszczowych dniach wreszcie na niebie pojawiło się słoneczko. Takiego dnia nie można stracić. Postanowiliśmy więc wybrać się na dłuższą wycieczkę, zaliczając jednego dnia 3 schroniska. Plan ambitny, ale, oczywiście, do wykonania.  Oby tylko nie spadł deszcz. Postanowiliśmy bowiem zdobyć Klimczok, Szyndzielnię i Błatnią.
Z samego rana wyruszyliśmy z naszego pensjonatu i daliśmy się do centrum Szczyrku, ponieważ tam zaczynał się zielony szlak, prowadzący na Klimczok (1117 m n.p.m.). Po jakichś 30 minutach wędrówki przez miasto dotarliśmy do przystanku PKS, gdzie wkroczyliśmy w las. I tu zaczęła się już od samego początku dość ostra wspinaczka, najpierw po betonowych płytach, a potem już typowo leśną dróżką. Na szlaku poza nami nie było nikogo, więc mogliśmy wsłuchać się w płynący obok nas potok. Z racji tego, że droga pięła się dość mocno w górę, to naszym oczom szybko ukazały się piękne widoki. Po prawej stronie cały czas mieliśmy Skrzyczne.
Marzyłam o tym, żeby je zdobyć jutro, mając nadzieję na piękną pogodę. Zapatrzeni w Skrzyczne o mało co nie przeoczylibyśmy sarenki, która czaiła się na drodze. Udało nam się do niej podejść dość blisko i zrobić zdjęcie. Niestety, drobny szelest spowodował, że pognała dalej. Ruszyliśmy więc w dalszą drogę, docierając do miejsca zwanego Na pięciu drogach. To tu krzyżowały się szlaki niebieski z zielonym. My obraliśmy teraz za cel ten pierwszy, który prowadził do schroniska na Klimczoku. Dojście do niego z samego dołu zajęło na jakieś półtorej godziny. Dałoby się szybciej, gdyby nie jagody... Były niemal jak plaga.
No, ale dotarliśmy do schroniska (http://www.schroniskoklimczok.com.pl/index.html), gdzie się posililiśmy i napoiliśmy. Schronisko owo jest bardzo klimatyczne, znajduje się na wysokości 1034 m n.p.m. i jest tu trochę atrakcji, typu basen, ścianka wspinaczkowa itp. Zwane niegdyś było Klementynówką, dziś schroniskiem PTTK na Klimczoku, choć bliżej mu do Magury niż Klimczoka. Ze Schroniska ruszamy przez Przełęcz Kowiorek (Siodło pod Klimczokiem) i kierujemy się na Klimczok.
Podejście jest dość strome, dlatego zbudowano tu stok narciarski, gdzie działa wyciąg. Ze szczytu roztaczają się piękne widoki, chyba jedne z najpiękniejszych w Beskidzie Śląskim. Jego wierzchołek ma kształt zaokrąglonego kopca. Przed wyjazdem wyczytałam, że na Klimczoku tylko przez 79 dni świeci słońca. Znając swojego pecha do pogody, byłam niemal pewna, że spotka nas tu deszcz. A tymczasem miła niespodzianka. Słoneczko mocno świeciło, widoki piękne, a ja żałowałam, że założyłam długie spodnie.
Z Klimczoka kierujemy się żółtym szlakiem w stronę Szyndzielni (1028 m n.p.m.). Jest ona położona niżej niż Klimczok, więc musimy zejść nieco w dół. Tu jednak skończyła się sielanka, czyli brak ludzi, którego doświadczyliśmy podczas wejścia do schroniska pod Klimczokiem. Teraz mijamy się z tłumami, które w większości wjechały kolejką na Szyndzielnię i stamtąd maszerują dopiero na Klimczok. Szlak idzie lasem, widoków nie ma w zasadzie żadnych, poza ukazującą się chyba z dwa razy panoramą Bielska-Białej. Mijamy tabliczkę informującą nas, że jesteśmy na Szyndzielni.
Chcąc jednak dostać się do schroniska (http://www.szyndzielnia.com.pl/index.html), trzeba zejść kilkadziesiąt metrów niżej. Schronisko bowiem znajduje się na wysokości 1001 m n.p.m. Jest to najstarsze schronisko w Beskidach, architekturą nawiązuje do schronisk alpejskich, zbudowano je z kamienia. Mnie jednak mimo wszystko podoba się bardziej schronisko na Klimczoku. Poza tym tam było dużo mniej ludzi niż tu. Niestety, spod schroniska nie ma żadnych widoków, choć napisano w mojej książeczce o Beskidach, że roztacza się stąd panorama na Bielsko-Białą. Ale chyba się pomylili bardzo, bo owe piękne widoki roztaczają się z miejsca, gdzie znajduje się stacja kolei linowej. Tak nam przynajmniej powiedzieli inni turyści, bo my w to miejsce już nie szliśmy. Woleliśmy za to udać się na Błatnią. Najpierw trzeba było wrócić kawałeczek żółtym szlakiem, a potem skręcić w prawo na czarny szlak, który w jakieś półtorej godziny miał nas doprowadzić na Błatnią (917 m n.p.m.) i do znajdującego się na niej schroniska. Zaraz po wejściu na czarny szlak pojawiła się plaga, czyli jagody, którym J. znów nie mógł się oprzeć. Tak więc droga zajęła nam troszkę więcej czasu. Roztaczały się z niej, przynajmniej na początkowym i na środkowym etapie piękne widoki. Z jednej strony na Bielsko-Białą i okoliczne miejscowości oraz Zbiornik Goczałkowicki, z drugiej na góry.
W pewnym momencie czarny szlak łączy się z żółtym, prowadzącym z Klimczoka. Tu robi się trochę tłoczniej,ale i tak jest luźniej niż w okolicach Szyndzielni. Mijamy po drodze Trzy Kopce, Rezerwat Przyrody "Stok Szyndzielni" oraz Stołów. Po dość długiej wędrówce docieramy na Szyndzielnię i od razu kierujemy się do położonego o 26 metrów niżej schroniska (http://pl.wikipedia.org/wiki/Schronisko_PTTK_na_B%C5%82atniej). Błatnia (zwana niegdyś Błotny) to najniższy szczyt z dzisiaj zdobytych, ale za to roztaczają się z niego ładne widoki. Pod schroniskiem zjadamy resztki tego, co mamy i ruszamy w drogę powrotną.
Zauważamy, że na niebie pojawia się coraz więcej chmur. Myślimy, że to chyba koniec pięknej pogody. I jak się jutro okaże, wcale się nie myliliśmy. Nie wracamy na Klimczok, ale mniej więcej w połowie drogi skręcamy w stronę Przełęczy Kakoszczonka i Chaty Wuja Toma. Idziemy ścieżką rowerową, bo chyba tędy nie prowadzi szlak pieszy. Szybko wytracamy wysokość i w jakieś 30 minut znajdujemy się na Przełęczy Karkoszczonka (729 m n.p.m.), na której to właśnie znajduje się wspomniane schronisko. Nie wchodzimy jednak do niego, tylko kierujemy się w stronę Szczyrku. Pod nogami pojawiają się betonowe płyty, a nad głowami coraz gęstsze warstwy chmur. Na szczęście udaje nam się wrócić do domu w suchych ubraniach. Wreszcie udało nam doświadczyć górskiej wędrówki w normalnych pod względem pogody warunkach :)

wtorek, 26 lipca 2011

Pętla Beskidzka i Trzycatek oraz Ochodzita (Beskid Śląski) - 22 lipca 2011

To miał być tydzień pod znakiem eksploatacji Beskidu Śląskiego. Niestety, pogoda pokrzyżowała nasze plany i urlop spędziliśmy na chwytaniu niewielkiej ilości promyków słońca i przemykaniu między kroplami deszczu. Do Szczyrku przybyliśmy 21 lipca i od razu zastała nas deszczowa pogoda. Widoczność ograniczona na kilkadziesiąt metrów, a chmury prawie, że nad naszymi głowami. Kolejny dzień powitał nas chyba jeszcze gorszą pogodą. Szkoda było nam siedzieć w pensjonacie, więc postanowiliśmy wsiąść w auto i przejechać Pętlą Beskidzką, mając nadzieję, że w międzyczasie pogoda się poprawi.

Ruszyliśmy ze Szczyrku i w Szczyrku swoją podróż zakończyliśmy. Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie w Gościńcu Salmopolskim, tuż niedaleko Przełęczy Salmopolskiej, położonej na wysokości 934 m n.p.m. Jest to jedna z najwyżej położonych przełęczy w Beskidach, a jednocześnie jedna z najbardziej malowniczych. Zwana jest często Białym Krzyżem, ponieważ znajduje się na niej kilkumetrowy krzyż. W Gościńcu Salmopolskim robimy kilka zdjęć pod drewnianymi postaciami, pochodzącymi z mini galerii rzeźby.
Z Przełęczy Salmopolskiej droga prowadzi nas do Wisły.


Zatrzymujemy się tylko w Malince, gdzie idziemy zwiedzić skocznię im. Adama Małysza. Tu także, leje, więc szybko uciekamy przed deszczem. Po drodze spoglądając na płynący obok strumyk, który teraz zmienił się w rwącą rzekę. Mamy nadzieję, że powódź nam nie grozi i wrócimy bez przeszkód do domu.
Z Wisły jedziemy do Istebnej, kolejnej miejscowości na trasie Pętli Beskidzkiej. Cały czas przemieszczamy się serpentynami, wjeżdżając i zjeżdżając z kolejnych przełęczy. Tu deszcz powoli ustaje, więc mamy nadzieję, że może dziś uda nam się troszkę zobaczyć lub zwiedzić. W Istebnej zatrzymujemy się pod Urzędem Miasta i idziemy do Ośrodka Kultury, gdzie zdobywamy kilka cennych informacji na temat dalszej podróży. Poza tym napawamy się troszkę optymizmem, ponieważ sprawdzamy pogodę i dowiadujemy się, że jutro będzie słonecznie.


Humor mi się od razu poprawia, ponieważ mam nadzieję, że wreszcie troszkę pochodzimy po górach. W Ośrodku Kultury piętro wyżej znajduje się wystawa koronek, którą zwiedzamy, a potem chcemy zwiedzić Chatę Jana Kawuloka. Niestety, pomimo pokonania prawie 2 km w stronę Koniakowa, nie udaje nam się jej odnaleźć. Następnie udajemy się do Jaworzynki, skąd udajemy się na Trójstyk (Trzycatek), czyli miejsce styku trzech granic: polskiej, czeskiej i słowackiej. Tu na terenie każdego kraju znajduje się słup graniczny. Miejsce to jest zadbane i dość atrakcyjnie wygląd. Nad granicznym potokiem znajduje się kładka. Ponadto mamy tu budki i zadaszenia do odpoczynku, miejsca na ogniska oraz sieć szlaków. Niestety, brakuje dziś tylko pogody. Ostatnio czytałam, że trójstyki to nie tylko zwykłe miejsca styku granic, ale także sposób na turystykę. Istnieją bowiem kolekcjonerzy trójstyków. W Polsce mamy ich co prawda tylko 6, ale na świecie ilość ta jest o wiele większa.
Z Jaworzynki na Trójstyk idziemy jakieś 15 minut, najpierw drogą asfaltową, a potem polną. Prawie całą drogę pokonujemy pod parasolem. Potem go składamy z racji silnego wiatru. Chwilka odpoczynku na Trójstyku połączona z konsumpcją orzeszków arachidowych i idziemy dalej.
Następnym etapem podróży jest Koniaków, słynny, oczywiście, z koronek., Jak tradycja nakazuje wstępujemy więc do Muzeum Koronki (Izby Regionalnej im. Marii Gwarek), gdzie trafiamy akurat na ciekawe opowieści pani koronczarki. Jakieś 15 minut słuchania wprowadza nas w dawny świat. Dowiadujemy się na przykład jak wyglądał dawny strój codzienny, weselny, jak praca koronczarek i że wykonanie serwetki cienką nitką zajmowało Marii Gwarek dwa lata. Tuż obok znajduje się sklep góralski, gdzie kupujemy oscypki i bunc. Ten drugi jest dość smaczny, ale oscypki...takich jak w Zakopanem nigdzie nie znajdziemy. Po drugiej stronie ulicy znajduje się Chata na Szańcach, a w niej Galeria Sztuki Regionalnej i karczma.

Po posiłku dla ducha, czyli zwiedzeniu galerii, udajemy się na posiłek dla ciała. Gorący żurek w chlebie rozgrzewa nas w ten chłodny dzień. Teraz możemy zdobywać Ochodzitę, zwłaszcza, że pogoda się nieco na chwilę poprawiła, deszcz ustał, a góry się wyłoniły. Ochodzita (895 m n.p.m.) to bezleśna góra, z której roztaczają się piękne widoki, podobno najpiękniejsze w całych Beskidach Zachodnich. Przy dobrej pogodzie można dostrzec stąd nawet Tatr. Nazwa Ochodzity wzięła się stąd, że kiedyś na szczycie grasowali zbójnicy, oczekujący na karawany kupieckie, więc górę należało obchodzić. Na szczycie znajduje się stacja przekaźnikowa oraz wyciąg narciarski, a tuż poniżej kapliczka, autorstwa Ludwika Kubaszczyka z Koniakowa.

Górę spod Karczmy Ochodzita zdobywamy w jakieś 15 minut. Na szczycie wieje silny wiatr, ale na szczęście nie pada. Dzięki temu udaje nam się co nieco dojrzeć w oddali. Nawet doświadczamy kilku promyków słońca. Po zejściu z Ochodzitej postanawiamy wrócić już do Szczyrku, rezygnując ze zwiedzania Milówki, Węgierskiej Górki i Żywca. Ten ostatni odwiedziliśmy ponownie w poniedziałek, kiedy to mieliśmy w planach zwiedzanie Muzeum Browarnictwa. Niestety, jak to w poniedziałki bywa, muzea są zamknięte. Tak samo było z tym. Obejrzeliśmy więc tylko sklep firmowy.
Przejazd Pętlą Beskidzką to pokonanie prawie 100 km, przemierzenie niezwykle pięknych i interesujących miejsc i podziwianie malowniczych panoram. Tego ostatniego, z racji brzydkiej pogody, właśnie nam zabrakło.

wtorek, 12 lipca 2011

Ślęża (zdobyta przez Michałka) - 10 lipca 2011

Na Ślęzy byłam już wiele razy, ale to wejście było wyjątkowe, bowiem "wspiął się" z nami Michałek - nasz pięciomiesięczny synek. Chyba jeszcze nigdy tak długo nie zdobywaliśmy szczytu, ale takie są uroki wycieczek z dziećmi.
Fakt faktem, dopóki Michaś troszkę nie podrośnie lub nie nauczy się siedzieć w nosidełku będzie musiał obyć się bez górskich wypraw. Nasz mały bohater zbuntował się nam już na samym początku, powiedział "nie" nosidełku i upodobał sobie ręce. Tak więc dzielna trójka (ja, mąż i moja mama) wnosiła go na szczyt. Namęczyliśmy się co niemiara, bo Michaś waży już ponad 8 kg, więc jest co dźwigać. Wejście upłynęło więc nam pod znakiem narzekania, jakie to dziecko jest ciężkie, ile to jeszcze do końca i że trzeba było małego zostawić w domu z moją siostrą. Jako, że jesteśmy dzielnymi turystami w godzinę znaleźliśmy się na szczycie i takim oto sposobem Michaś w równe pięć miesięcy po swoich narodzinach zdobył Ślężę :)
Na szczycie, oczywiście, nie obyło się bez typowych dla niemowlęcego wieku zabiegów, czyli przebierania, przewijania i karmienia. A potem przyszedł czas na sesję zdjęciową, by uwiecznić nasz wyczyn! Tak wyczyn, bo wejście na szczyt z Michałkiem na rękach do takowych należało.
Drogę powrotną Michaś spędził na śpiocha. Obudził się na samym dole, po to, by zaczerpnąć łyk ślężańskiego powietrza i dokończyć drzemkę w aucie!