niedziela, 30 sierpnia 2009

Dolina za Bramką (30 lipca 2009)

Pomiędzy Doliną Strążyską a Doliną Malej Łąki znajduje się niewielkie miejsce zwane Doliną za Bramką (od miejsc, w których skały tworzą zwężenia dna doliny). Jej niecałe 2 km i powierzchnia 100 hektarów nie pozwalają zmęczyć nóżek. Idziemy tam po południu, a całe przejście razem z drogą powrotną zajmuje nam nie dłużej niż jedną godzinkę. Po drodze podziwiamy wapienne i dolomitowe twory i skarpy skalne. Droga całkiem przyjemna pnie się delikatnie pod górkę wzdłuż potoku zza Bramki. Co kilkaset metrów widać małą kaskadę, która na końcu dolinki przechodzi w niewielki wodospad.




Góry moje, wierchy moje.. - Krzyżne i Orla Perć (29 lipca 2009)


Tu
nie ma pięknych słów
Tu one nic nie znaczą
- tu są
takie miejsca w skale
które nigdy
słońca nie zobaczą
- tu są
takie miejsca
na ziemi
gdzie najcenniejsze
milczenie
"Góry moje wierchy moje otwórzcie swe ramiona ..." - te słowa piosenki zespołu Harlem (http://www.youtube.com/watch?v=4RS4u6aePFU) brzmią w moich uszach od jakiegoś czasu... Miłość do gór to coś pięknego :) Mimo, że wydreptane przez ludzi, to jednak bardzo tajemnicze i niedoścignione. Człowiek? - wobec ich potęgi jest bezsilny i malutki. Jego stopa nie stanęła i być może nigdy nie stanie w wielu miejscach, które mimo wszystko kuszą swoją grozą i niedostępnością. To właśnie przeprawa przez Orlą Perć, mimo, że we mgle, pokazała mi prawdziwe oblicze gór.

Wstaliśmy dość wcześnie, to znaczy ja (koło 5.30) rano, a Jacek sobie pospał do godziny 7. Poczekaliśmy do 8.00 na wrzątek i ruszyliśmy. Pogoda zapowiadała się pięknie. Przywitał nas piękny ranek w Dolinie Pięciu Stawów. Góry cudownie odbijały się w wodzie. Ruszyliśmy więc podziwiać Siklawę i Dolinę Roztoki. Tu kolejna niespodzianka i kolejne piękne widoki. Mgła unosiła się do góry, przysłaniając delikatnie góry. Właśnie, myśleliśmy, że to tylko poranna mgła i para unosząca się znad wody, ale....


Ruszamy na Krzyżne, jednak, czym wyżej idziemy, tym mgła większa, a widoczność fatalna. Droga na Krzyżne cudowna, najpierw delikatnie pnie się w górę i spada w dół i tak cały czas. Żałuję, że bardzo słabo widać otaczającą nas rzeczywistość. Bo widoki na pewno byłyby piękne, zwłaszcza, że idziemy skrajem góry, mając po prawej stronie Wołoszyn. Po drodze mijamy malutki wodospadzik i tu zaczynają się schody.... Szlak pnie się wysoko do góry, idziemy stromymi skałami, gubiąc momentami czerwone znaczniki. Mgła i chmury suną się na nas niemiłosiernie, zasłaniając widoczność. Ale na szczęście trafiamy na kilka chwil, kiedy powietrze się rozrzedza i wyłaniają się ładne widoczki. Prawie pod samym Krzyżnem spotykamy.... kozicę. Niestety, nie zdążyłam wyjąć aparatu, żeby zrobić jej zdjęcie, bo świstak dał jej ostrzeżenie i kozica najzwyczajniej w świecie uciekła. Tu można je spotkać bardzo często, gdyż Wołoszyn jest rezerwatem przyrody. Kilkanaście lat temu zamknięto szlaki prowadzące właśnie przez Wołoszyn.


Droga robi się coraz bardziej stroma, idziemy już prawie na czworakach, bo kamulce się osuwają, głazy są śliskie. Trzeba robić duże kroki, by je pokonać i jeszcze nie zboczyć ze szlaku. Wreszcie docieramy na szczyt. Jesteśmy tu pierwszymi turystami :) Chwilę po nas od strony Stawu Gąsienicowego dociera inny pan, który będzie nam towarzyszył podczas początkowego etapu Orlej Perci. Przeglądamy mapę i chwilę się wahamy nad tym, czy jest sens ruszać na Orlą, skoro jest taka fatalna widoczność. Ale przecież ona miała być głównym punktem tegorocznego wyjazdu. Decyzja podjęta! Idziemy! Za namową spotkanego pana zdejmuję krótkie spodenki i wkładam długie spodnie, by nie poobcierać nóg o skały. Pierwszych kilkanaście metrów Orlej to pestka. Co prawda na samym początku widzimy już skalny nagrobek poświęcony młodej dziewczynie, która zginęła uderzona spadającymi odłamkami skalnymi. Wreszcie zaczyna się. Idziemy szczytem szerokości około 1 metra, a po obu stronach przepaście wysokości 100-200 metrów. I łańcuchy... Ojej...Krzyczę przy jednym z pierwszych z nich, kiedy nie mogę po łańcuchu zejść w dół. Odwrotu już nie ma - trzeba iść dalej - zresztą sama tego chciałam :)


Im dalej, tym stromiej - pionowe łańcuchy i pionowe wejścia oraz zejścia. Wchodzimy na szczyt i z niego schodzimy. Hm.... ciekawe, ile jeszcze do końca. Od turystów idących z naprzeciwka dowiadujemy się, że jesteśmy mniej więcej w połowie drogi do Granatów, czyli miejsca, do którego zmierzamy. Wreszcie jest komin, czyli pionowe wejście w tunelu skalnym. zlokalizowane w okolicy Buczynowych Czubów. Tego to ja chyba już nie pokonam, ale chwytam łańcuchy, zapieram się mocno o skałę i ruszam. To było łatwiejsze niż myślałam. Schodzimy w dół, by potem znów wejść w górę. Jacek mówi, że dobrze, że jest taka fatalna widoczność, bo przynajmniej nie widać ogromnych przepaści, nad którymi idziemy. A one naprawdę są wielkie. Ostatni etap Orlej Perci w drodze na Granaty jest dość trudny: łańcuchy i skały śliskie, bo nieopodal leży śnieg, a i chyba słońca niewiele tu dociera. Kurczowo trzymam się łańcuchów, bo pode mną przepaść na około 200-300 metrów głęboka. A i jeszcze drabinka jest. Ale ona to pikuś...


Jesteśmy na Skrajnym Granacie:) Jest to szczyt zwornikowy, czyli taki, w którym spotykają się trzy wypukłe formy ukształtowania terenu. Skrajny Granat to najniższy szczyt Granatów (tylko o 15 metrów), ale nie najłatwiejszy. Najczęściej turyści pokonują go idąc z Zawratu na Krzyżne, bo na odcinku Zawrat - Kozia Przełęcz szlak jest jednokierunkowy. My jednak obraliśmy kierunek od Krzyżnego, ale zapewne za rok przejdziemy trasę Zawrat - Skrajny Granat. To właśnie na tym odcinku znajduje się słynna drabinka z dwoma ruchomymi i lekko przerdzewiałymi klamrami.
Na Skrajny Granacie robimy pamiątkowe zdjęcie, posilamy się w nagrodę lizaczkiem i schodzimy w dół, bo mgła się zagęszcza. Jacek zbiega przede mną. Jest w odległości 50 metrów ode mnie, a ja go nie widzę, tylko słyszę. Ślisko jest strasznie, jesteśmy ponad chmurami, ale czujemy, że w dole (pod nami - fajnie to brzmi :)) pada deszcz, bo spadają na nas pojedyncze kropelki. Po drodze mijamy tylko kilku turystów - śmiałków, którzy tak, jak my odważyli się zmierzyć z Orlą w takich warunkach pogodowych. Po około półtorej godzinki jesteśmy nad czarnym Stawem Gąsienicowym, a potem już tylko schodzimy Doliną Jaworzynki do Kuźnic. Po drodze zatrzymujemy się na chwilkę, by zrobić zdjęcie pomnika Mieczysława Karłowicza, który zginął przygnieciony przez lawinę.
Za rok trzeba zdobyć drugą część Orlej Perci. Przecież Kozi Wierch czeka :) Orlą Basztę pokonałam, na komin się wspięłam, więc myślę, że kolejne ekspozycje nie będą już straszne.




Zawrat i schroniskowe perypetie (28 lipca 2009 roku)

W Tatrach
Błogosławiony świat
który szczytami równa ludzi
gdy w plecaku niesione serce
mówi,, dzień dobry,, każdemu
gdy oczy skaczą
po krawędziach piękna
a myśl uparta powtarza:
prochem jesteś.
Tu bez wartości
są wszystkie miedze
tu ręka rękę całuje w potrzebie
i skały mają zapach słodki
gdy cisza rozmawia z niebem.
J. Staniewski


To już kolejny dzień naszej wędrówki po Tatrach. Dziś jeszcze "załapujemy" się na ładną pogodę, z dobra widocznością, bo potem z tym będzie już dużo gorzej! W planach mamy dwudniową wspinaczkę z noclegiem w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Pakujemy więc większe bagaże: prowiant na dwa dni, który i tak się dość szybko skończył, zwłaszcza słodkości, coś do spania, mycia itp. Ruszamy z Czajek na busa i dostajemy się do Kuźnic. Znów zdzierają z nas przy kasie biletowej. Wredna pani nie chce mi sprzedać biletu ulgowego na moją kartę Euro 26....
Idziemy najpierw na Halę Gąsienicową. Tym razem niebieskim szlakiem przez Boczań (1224 m n.p.m), bo Doliną Jaworzynki wchodziliśmy rok temu. Zatrzymujemy się na Wielkiej Królowej Kopie (1532 m n.p.m.). Tu podziwiamy pana, który startował paralotnią. Tak, tego samego pana, który przed nami szedł i niósł na plecach 120 kg plecak, a potem kopał kamyki do worka. Jak się potem okazało w plecaku niósł paralotnię, a kamyki były mu potrzebne jako obciążenie. Na Królowej Kopie znajdują się bogate relikty epoki polodowcowej: dębik ośmiopłatkowy i wierzba zielna. Z lory tatrzańskiej należy także wspomnieć o skalnicy, goryczce i powojniku alpejskim.
Mijamy strażnikówki: Książówkę i Betlejemkę oraz 2 szałasy i docieramy do Murowańca (http://www.murowaniec.e-tatry.pl/index.php?m=schronisko). Schronisko jest położone w Dolinie Suchej Wody Gąsienicowej. Tu posilamy się i zachwycamy Kościelcem. Podziwiamy też zdjęcia tego, co nas jutro czeka, czyli Orlej Perci. Budzą one lęk i grozę, ale mnie to nie zraża. Przejście Orlą już postanowione było przed wyjazdem.
Ruszamy, bo szkoda czasu.

Robimy kilka pamiątkowych zdjęć nad Czarnym Stawem Gąsienicowym (rok temu już tu przecież byliśmy i szliśmy stąd na Karba i Kasprowy). Okrążamy Staw od lewej strony, kierując się na Zawrat (tak ten Zawrat, o którym ponad rok temu już myślałam). Po drodze mijamy wejścia na kolejne szlaki prowadzące do Orlej Perci (Kozi Wierch m.inn.) z napisami "Szlak bardzo trudny. Uwaga na spadające kamienie". Ale w końcu my lubimy wyzwania. Pierwsze z nich zaczynają się już ponad Stawem, kiedy droga pnie się coraz wyżej. Jak dla mnie to raj - turystów coraz mniej i wysokie góry. Dochodzimy do Zamarzłego Stawu, który co prawda nie jest zamarznięty, ale to właśnie tu czuję pierwszy raz w tym roku "zapach gór". Nie potrafię go określić, ale co jakiś czas i tylko wyłącznie w górach można go poczuć. Nie wiem, czy to jakaś górska roślinka go wydziela?? Jest bardzo typowy i za nim znów będę tęsknić przez kolejny rok.


Wreszcie są! - pierwsze w tym roku łańcuchy :) Pierwsze, ale czasami strasznie niebezpieczne. Momentami strach mnie ogarnął. Zaczyna się robić coraz chłodniej, a chmury pokrywają wyższe partie szczytów. Zresztą my sami jesteśmy już mniej więcej na wysokości 2000 m n.p.m. Z racji tego, że na szlaku jest mało ludzi ubieram długie spodnie.


Na prawo widzimy potężny Kościelec, a na nim ludzi małych jak mrówki, zaś w jego skałach maryjną figurkę ze zniczami. Zapewne ku czci jakiejś ofiary gór (o nich jeszcze pewnie będzie sporo). Podchodzimy już pod sam Zawrat i tu najgorszy łańcuch, którego, niestety, nie udało mi się pokonać przepisowo. Wchodzę, a właściwie wdrapuję się na czworaka, troszkę ryzykując, obok łańcuchów. Udało się! Jesteśmy na Zawracie. A stąd rozlega się piękny widok na Dolinę Pięciu Stawów Polskich, w zasadzie tylko na jej część z Zadnim Stawem Polskim. Teraz pora dostać się do schroniska i pomyśleć o noclegu. Idziemy, mijając po drodze kolejne Stawy w Dolince. Przy Wielkim Stawie Polskim wpadam w bagna, bo Jacuś chciał mi zrobić zdjęcie na tle pięknych kwiatuszków. Mokre buty próbuję osuszyć lekko chusteczką, by się nie przeziębić. Docieramy wreszcie do schroniska. Okazuje się, że miejsce noclegowe jest tylko na podłodze. To nam akurat nie przeszkadza, bo przerabialiśmy takie spanie rok temu w Chacie pod Rysmi. Za taki luksus życzą sobie 20 zł plus opłata klimatyczna. I dostajemy w ramach tej opłaty jeszcze koce, bo nie mamy ze sobą niczego, na czym moglibyśmy się położyć i czym przykryć (poza jednym śpiworem). Zanim podejmujemy decyzję o noclegu w tłumnym schronisku, idziemy do strażnika parku narodowego, licząc na to, że może u niego przenocujemy w bardziej dogodniejszych warunkach lokalowych. Witają nam tam jacyś ludzie urzędujący pod nieobecność strażnika i tłumaczą się brakiem miejsc, choć na nasze oko miejsca tam było jeszcze sporo. Wracamy do schroniska, płacimy za nocleg,a o 19.30 Jacuś rusza do punktu wydawania koców. Siadamy w rogu, na ławach rezerwując sobie tu miejsce na nocleg. Mamy nadzieję, że uda nam się spać na złączonych ławach. I tak też się stało :) Nawiązujemy znajomość z młodymi ludźmi ze Skierniewic, którzy nocują tu już trzeci dzień. Częstują nas herbatką, bo ta w schronisku kosztuje 4 zł, a my zupełnie zapomnieliśmy o zabraniu naszej od Kasi.


Myjemy się w lodowatej wodzie i czekamy, kiedy inni zaczną zajmować miejsca noclegowe i zsuwać ławy, bo sen nas morzy. W międzyczasie przygotowujemy sobie łóżeczko zrobione z trzech połączonych ze sobą ław, ścielimy na nie 5 koców, przykrywamy się śpiworem, a pod głowę wkładamy kurtkę, bo kocyki nie były zbyt przyjemne i ładnie pachnące. Mimo godziny 22 cisza nocna nie zapada i światło nie gaśnie, jacyś turyści gdzieś nad moją głową grają w karty. Poza tym słychać z oddali chrapanie pijanego pana, który w nocy spadł z ławki na Słowaków. Oj, takie są uroki spania w sali jadalnej schroniska... A o 5 rano pobudka, bo już część turystów pakowała się na szlak. Świt nastawał, witało nas słońce na przemian z mgłą....





piątek, 28 sierpnia 2009

Dolina Małej Łąki - Wielka Polana - Kondracka Przełęcz - Giewont - Kondracka Kopa - Kondratowa Polana - Kuźnice (27 lipca 2009 roku)

Giewont? Czemuż nie! W końcu jeszcze tam nie byliśmy. A dziś taka piękna pogoda, więc na pewno widoki będą wspaniałe. Krótki ogląd na mapę i ruszamy. Z Czajek udajemy się do Doliny Małej Łąki, by przez Wielką Polanę i Kondracką Kopę ruszyć na Giewont. Pierwszy przystanek robimy na Wielkiej Polanie. Wyłaniają się piękne pasma Czerwonych Wierchów. Od razu przypomina mi się nasza ubiegłoroczna wspinaczka na Czerwone Wierchy, kiedy ostatkiem sił pędziliśmy już spóźnieni na kolację u Kasi. A poza tym Czerwone Wiechy mają dość zaskakującą, jak dla mnie, budowę. Kiedy wchodzi się na nie, ma się wrażenie, że już jest się na szczycie, aż tu nagle wyłania się kolejny szczyt (ten właściwy, na który trzeba się wspiąć).
Idziemy wyżej... Krzyż na Giewoncie chowa się i wyłania, Czerwone Wierchy widać cały czas. Ciemniak, Małołączniak, Krzesanica i... Kondracka Kopa - cel naszej dzisiejszej wspinaczki. By nie tracić czasu, zatrzymujemy się tylko na chwilę na Kondrackiej Polanie i ruszamy na Giewont. A tam.... sznur ludzi. Kolejka niemal jak ta do kolejki na Kasprowy. Hmm....co ci ludzie tam ciekawego widzą, że walą na szczyt takimi tłumami. Ustawiamy się na samym ogonku ogromnej kolejki, zazdroszcząc tym na szczycie i cierpliwie czekając. W międzyczasie jest czas na sesję zdjęciową i podziwianie Tatr Wysokich, z Kasprowym, Świnicą i Tatrami Słowackimi na czele....
Czy jest sens tracić 3 godziny na stanie w kolejce, by zobaczyć krzyż na Giewoncie??? Podejmujemy decyzję... opuszczamy sznurek ludzi i idziemy na Kondracką Kopę. Mimo lipca, wierchy leciutko się już zaczerwieniają, zyskując piękną brunatną barwę. Po drodze podziwiamy jeszcze pana na paralotni szybującego nad Giewontem (o tym panu będzie więcej nieco później).
Na Kopie jest zdecydowanie luźniej i mniej tłoczno niż pod Giewontem i na samym szczycie. Pora na pamiątkowe zdjęcia i trzeba zmykać w dół, by nie spóźnić się na kolację. Schodzimy ostro w dół, bardzo krętą drogą, by dostać się na Kondratową Polanę. Za nami powolutku znika Giewont, a w zasadzie jego wierzchołek z krzyżem. Obserwujemy ogromne zbocza, którymi schodzą w zimie lawiny. Nawet nie zauważamy, kiedy docieramy do Kuźnic. I nawet bus do centrum nam się trafił :)

Gubałówka - 26 lipca 2009 roku


Czekałam na nie rok bez dwóch tygodni i się doczekałam :) Tatry na horyzoncie już są.... Zaczynamy od Gubałówki. Nieco zmęczeni, bo wstaliśmy przed godziną 4, by pojechać z Wrocławia wcześniejszym pociągiem i nie tracić dnia. Senna (po dwóch godzinach snu), ale z wielkim optymizmem i radością w serduszku, znosiłam kolejne etapy męczącej podróży.
Godzina 13 - jesteśmy, jak zwykle nocujemy u Kasi :) Obiad, godzina drzemki i ruszamy zdobywać... Gubałówkę.... Oj, ile ta góra potrafi z człowieka wyciągnąć sił. Niby niziutka, ale stroma. Wchodzimy pod wyciągiem radia RMFFM, z góry pozdrawiają nas jadący w wagonikach turyści, którym albo nie chciało się wejść na górę, ale chcieli podziwiać piękno gór podczas jazdy.
Po niecałej pół godzinki szczyt zdobyliśmy, a tam jak zwykle tłumy.... W końcu Gubałówka to oprócz Giewontów, Kasprowych i Nosali jedna z bardziej uczęszczanych górek.
Co poza tłumami można zobaczyć na Gubałówce? Góry :) Wszęd i zowąd widać góry, piękna panorama każdego zachwyca, a mnie szczególnie :)
Giewont widać dziś pięknie. A tak a propos Giewontu, to dziś się dowiedziałam i nie mogłam uwierzyć i długo tego dojrzeć, że Giewont przypomina kształtem śpiącego rycerza :) Ale teraz już to wiem doskonale i nawet dostrzec potrafię :)
Krótki ogląd na jedną i druga stronę Tatr i schodzimy w dół, bo i wieczór się zbliża, a i jeszcze Krupówki trzeba odwiedzić i do Kościoła się wybrać. Zejście strome i chyba bardziej męczące niż samo wejście, ale Krupówki, oscypki i świderki czekają.... Degustujemy, ile się da :)
Powitanie z górami zaliczamy do udanych. Pora przygotować się do zdobywania prawdziwych GÓR!